Sploty wydarzeń i sytuacje, taka jak ta, która 75 lat temu stała się powodem dla zbudowania konkurencyjnego miasta dla wpół-niemieckiego Gdańska, nie objawiają się często. Możliwość zawłaszczenia przestrzeni poprzez narzucenie jej własnej wizji architektonicznej jest zapewne wielką pokusą, jak i wyzwaniem dla architektów. Tym bardziej, że nie chodzi tu o zagospodarowanie fragmentu ulicy, placu czy osiedla, ale o projekt całego miasta, zbudowanie go od zera. Takiego całościowego pomysł nic nie jest w stanie zakłócić. Nie ma przecież dotychczasowego stylu, do którego wypadałoby jakoś się odnieść, nie ma też żadnych innych budynków, które stałyby na przeszkodzie w budowaniu na ich miejsce własnych. Jedynym ograniczeniem są więc warunki geograficzne, a poza tym... własny geniusz i odwaga. Czego chcieć więcej! Przy takich warunkach istnieje szansa na stworzenie ciekawej utopii architektonicznej. Miasto, które w samych założeniach byłoby przyjazne dla człowieka, w którym życie, praca, zabawa nie byłyby udręką, które byłoby dla człowieka jego naturalnym środowiskiem. Niezrealizowanych projektów miasta-ogrodu, miasta-labiryntu jest wiele, tak że i czerpać można do woli. Przed taką szansą stanęła Gdynia. Nie wykorzystała jej, szkoda, ale było to chyba oczywiste, biorąc pod uwagę zarówno przedwojenny, jak i powojenny układ polityczno-społeczny.
Priorytetowe były budowa portów i stoczni, jednak w dalszym ciągu rozkwit miasta był nieunikniony. Faktycznie, po uzyskaniu praw miejskich przez Gdynię w r. 1926 pierwsze obiekty zbudowane zostały w stylu małomiasteczkowym (np. nieistniejący już dworzec kolejowy, czy pierwsza w mieście szkoła podstawowa). Natomiast kolejne przedwojenne budowle przesądziły o wielkomiejskim charakterze współczesnej Gdyni. Ówczesna architektura stanowiła awangardę w skali całego kraju. W niektórych budynkach doszukiwano się cech "szklanych domów" wymarzonych przez Stefana Żeromskiego. Modernizm ten sprawia faktycznie niesamowite wrażenie. Zaokrąglone ściany budynków o jasnych kolorach przypominają nadbudowy kadłubów statków. Myślę, że był to pomysł trafiony, mający podkreślać morski charakter Gdyni.
W tym czasie miasto przeżywało prawdziwe oblężenie ludzi, świeżo upieczonych kolonistów, napływających ze wszystkich stron Polski. Ich liczba tuż przed wybuchem wojny sięgnęła 120 tysięcy. Przybywali głównie w poszukiwaniu zatrudnienia, natomiast rozbudowująca się Gdynia stale potrzebująca rąk do pracy, była w stanie wchłonąć każdą ich ilość. Młode miasto odwiedzali też liczni turyści, zwabieni szumem jaki wokół siebie robiło, jak i w poszukiwaniu nowych miejsc wypoczynku. Do portów zawijały statki obcych bander, handel kwitł, lokalna elita zacierała ręce, a dotacje na rozwój miasta nieustannie dopływały. Tak i rozwijała się Gdynia. Bogacze budowali sobie okazałe wille w najpiękniejszych zakątkach miasta (głównie na Kamiennej Górze). Robotnicy lokowali się w naprędce budowanych barakach z dala od centrum (dziś te enklawy rozrosły się, tworząc osiedla slumsów w Chyloni i w Grabówku). W tym czasie została wytyczona główna arteria. Swój początek miała na dawnej "szosie gdańskiej", przebiegała przez reprezentacyjną ulicę gmachów "10 lutego", następnie poprzez ukwiecony Skwer Kościuszki, zaś kończyła się na Molu Południowym, gdzie do dzisiaj po jednej stronie cumują żaglowce i statki wycieczkowe, a po drugiej jachty. Ta długa trasa zaplanowana została tak, aby być widoczną od strony morza. Przedwojenne centrum wyznaczało skrzyżowanie tego traktu z najstarszą ulicą Świętojańską. Mimo ekspansji miasta zostało oszczędzonych cudem kilka starych chat rybackich, położonych w okolicach Placu Kaszubskiego, dawnego miejsca suszenia sieci rybackich. Jednak Gdynia bardzo się starała, aby zapomnieć o tym, że jeszcze niedawno była maleńką wioską, stare domki rozbierano, starych mieszkańców przesiedlano poza miasto, z lokalnego krajobrazu znikały pola i łąki. Gdynia chciała być wyłącznie miejska i nowoczesna.
Po wojnie okazało się, że nici z oryginalnego, gdyńskiego stylu. Miasto rozbudowywało się nadal, ale w jednolitym stylu a'la blok polski (a właściwie - charakterystycznym wtedy dla całego świata wpływów Karty Ateńskiej). Doprowadziło to do tego, że trudno już było odróżnić Gdynię od jakiegokolwiek innego polskiego miasta. Wprawdzie centrum przetrwało wojnę, zbombardowany został jedynie port, jednak zabudowa powojenna skutecznie przysłoniła to, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Nawiasem mówiąc, później kiedy przestałam się nabierać na lokalno - patriotyczne piosenki typu "Gdzieś w Paryżu, czy w Londynie może nawet piękniej być, a ja kocham swoją Gdynię, tylko w Gdyni pragnę żyć", żałowałam, że to Gdynia została oszczędzona, a nie Gdańsk.
Po wojnie (lata 60-te) wytyczona została nowa, główna nitka miasta, ulica Władysława IV, ustanawiając tym samym lokalizację nowego centrum. Jest ona typowa dla tamtego okresu, z szeroką dwupasmową jezdnią i monstrualnymi blokami-gigantami tzw. "szafami". Sama mieszkałam w jednej z takich "szaf" i muszę stwierdzić, że należą one do rekordzistów w umieszczaniu jak największej ilości ludzi na jednostce metra kwadratowego. Skutki takich koncepcji są oczywiście niewesołe. Jako dziecko pamiętam nieustanne bitwy na plucie o miejsce na trzepaku, czy w piaskownicy - dramatyczne wołanie o przestrzeń do życia. Po pewnym czasie nie ma się już ochoty na wychodzenie z domu, tym bardziej, że taka operacja również należy do czasochłonnych. Takie rozwiązanie nie należy do najgorszych, z najwyższych pięter rozlega się przecież rozległy widok, który można z powodzeniem kontemplować. Pamiętam z dzieciństwa taki obrazek. W zimowy ranek wstaję leniwie z łóżka i spoglądam przez okno, a tam na całej wielkości boiska do gry w piłkę, na świeżym śniegu wydeptane olbrzymie litery, układające się w słowo DUPA. Dzieło to robiło wstrząsające wrażenie, efekt potęgował fakt, że obraz dostępny był również dla widowni pół tysiąca rodzin, mieszkających w naszej szafie. Ulicę Władysława IV można uznać za typowo miejską, ale można również się z tym nie zgodzić. Wprawdzie szafy nie są chaotycznie porozrzucane, tak jak na typowym osiedlu, a stoją równolegle do ulicy, no i co ważne wszystkie posiadają partery usługowe, jednak zabudowa ulicy wcale nie jest zwarta, a niewykorzystane przestrzenie zarośnięte są klasycznym trawnikowym "byle czym". Jej przeciwieństwem jest ulica Świętojańska, o klimacie niemal kameralnym, szczelnie zabudowana, z wieloma sklepami, wcale nie należy do snobistycznych, jak wiele ludzi zdaje się sądzić. Jest jedyną (no może razem ze Starowiejską) prawdziwą miejską ulicą.
Reszta miasta w odpowiedzi na głód mieszkaniowy stale się rozrasta o nowe satelickie osiedla, tworząc szarą masę blokową. Jedynym jej wyróżnikiem w skali krajowej jest to, że rozwija się liniowo, z jednej strony ograniczona przez morze, z drugiej przez Trójmiejski Park Krajobrazowy. W ten sposób staje się częścią długiego pasa urbanistycznego, ciągnącego się od Wejherowa po Pruszcz Gdański. Taka liniowa zabudowa jest dla Gdyni bardzo dobrym rozwiązaniem. Po tak skonstruowanym mieście podróżuje się bardzo szybko, zwłaszcza tym, co w Trójmieście nosi nazwę kolejki SKM. Niestety, Gdynia rozrastać się zaczyna w różnych kierunkach, powoli zjadając poszczególne części lasu. A to przetnie go obwodnicą, a to przerzuci osadnictwo nawet na drugą stronę obwodnicy, w najdalsze jego rejony. Jedynym wyjściem aby przerwać ten proces jest koncentrowanie zabudowy w samym centrum miasta. Wyrastają w śródmieściu nowe budowle (jest ich coraz więcej), ale są to przede wszystkim siedziby banków, instytucji, biura, centra towarowe. Jeśli powstają mieszkania to w formie ekskluzywnych apartamentów, nie na kieszeń mieszkańca reprezentującego średnią krajową. Dojazd do pracy będzie więc zabierał coraz więcej czasu, koszty zamieszkania na przedmieściach są o wiele mniejsze.
Widać, że to, co powstało w ostatnim dziesięcioleciu, stara się nawiązywać do przedwojennej architektury. Szkło i aluminium próbuje naśladować marynistyczną symbolikę. Może wykształci się nowy współczesny styl. Jest taki nowy dom towarowy "Batory", sprawia wrażenie statku, który zacumował w środku miasta. Wnętrze też wygląda niesamowicie za sprawą kombinacji aluminiowych galeryjek i korytarzy rozmieszczonych na różnych poziomach. Gdynian rozpiera duma, gdy przechodzą w pobliżu "Batorego", ale co z tego skoro w większości i tak tam nie kupują - ceny nie dla ludzi. Są takie miejsca, gdzie ci gorsi nie mają wstępu.
Gdynia ma do wykorzystania również spory obszar byłych terenów portowych. Kiedyś stały tam kontenery, wagony z węglem, hangary. Teraz instalują się tu przeróżne hurtownie, firmy. Całość nie prezentuje żadnych estetycznych wartości, za to dużą wartość rynkową. Teren ten leży niemal w samym centrum, dlatego miasto postanowiło na nim zarobić. Ma tu powstać dzielnica biurowa. Niegdyś ta część miasta była obszarem zabaw industrialnej dzieciarni. Porzucone części maszyn, instalacji to były nieodłączne elementy zabaw. Ten rejon portowo-przemysłowej Gdyni jest w ogóle nieobecny w świadomości większości mieszkańców. Nikt się nie zapuszcza tam, gdzie śmierdzi rybami, gdzie można obejrzeć przeładunek towarów ze statków. Jednak stocznie, porty są integralną częścią miasta. Gdy niedawno zawaliła się stoczniowa suwnica (podobno największa w Europie), to tak jakby runął w gruzach symbol Gdyni.
To miasto nie jest ośrodkiem kulturalnym, w tej roli zastępuje je po części Gdańsk, po części Sopot. Dwa teatry, trzy kina, prywatna galeryjka nie są w stanie stworzyć artystycznego klimatu. Przegląd filmów fabularnych to w rzeczywistości parada gwiazd i gwiazdeczek. Ośrodki akademickie szkolą kadry do obsługi przemysłu i handlu morskiego, ewentualnie biznesu. W okresie wakacyjnym miasto jest wręcz nieznośne, ze sztucznymi palmami kokosowymi na plaży i muzyką dyskotekową w smażalniach ryb. Turyści w klapkach oprócz wylegiwania się na piasku nie mają innych pomysłów na życie. Mieszkańcy albo im wtórują, albo uciekają jak najdalej.
Jest coś w Gdyni naprawdę niesamowitego. Zaliczę do fenomenów fakt, że nie ma tu prawie żadnej dzielnicy, która nie graniczyłaby z lasem. Odwiedzając znajomych można to zrobić wybierając leśną ścieżynę. Przez park wije się zasyfiona obecnie rzeka Kacza, ale jej dolina wciąż co roku w maju rozkwita białym kwieciem. Od strony morza roztacza się Kępa Redłowska, ze swoją dziką plażą (niedostępną dla masowego turysty) i klifem, pożeranym przez morze. Gdy wejdzie się na szczyt klifu o odpowiedniej godzinie można tworzyć ze swojego ciała olbrzymie cienie padające na morze. Można być Gdynianinem i spędzać pół życia w lesie, można też, jak większość mieszkańców nie zdawać sobie sprawy z jego istnienia. Spacery w stylu klasycznym odbywają się bowiem wzdłuż bulwaru nadmorskiego i z powrotem. Prawdę mówiąc jest to dość racjonalny wybór, po co zadeptywać resztę świata.