Zełgard (niem.: Solengarde) uzyskał prawa miejskie w połowie XIII wieku, choć do początków XIX była to niewielka osada targowa, ożywająca jedynie w piątki, kiedy to odbywał się tu targ i zjeżdżali nań okoliczni chłopi, co z reguły kończyło się pijatykami i sporami z miastowymi. W XIX wieku powstał tu duży tartak, kuźnica, a potem i węzeł kolejowy, co uczyniło go bardziej miejskim - miejscowe domy uzyskały fasadę i postać z cegieł, kamieni i cementu, choć składy budowano często nadal z pruskiego muru. Szczególnie rozwinęło się Nowe Miasto - tutaj, w dawnym królestwie strumyków, łąk i piaskowych wydm władzę nad przestrzenią objęły mieszczańskie kamienice, wodociągi, trotuary oraz inne akcesoria nowoczesnego miasta, choć ich skala nie była imponująca - miasto liczyło bowiem w roku 1904 tylko 7 tysięcy mieszkańców. Zabudowa skupiła się wokół rzeczki Lipy, w zakolu której już w VIII wieku powstał gród plemienia Lipian, a następnie klasztor cystersów z targiem i warsztatami rzemieślniczymi. W połowie XVI wieku zakonników wygnała reformacja, a w XVII miasteczko doszczętnie spłonęło w czasie wojen szwedzkich, po których z trudem się odbudowywało, wegetując na krawędzi powrotu do poziomu wiejskiej osady.
Szczęśliwie ominęły je skutki obu wojen, za to po powrocie do Polski w 1945 cała jego ludność (tak niemiecka, jak i słowiańska) została wygnana (po części przez cofających się Niemców, po części przez wkraczających Rosjan), ono samo zaś zostało zajęte na bazę dla wojsk sowieckich. W roku 1956 Rosjanie opuścili miasto (zostawiając na pamiątkę czołg-pomnik i cmentarz wyzwolicieli). Stało się ono teraz centrum PGR-u, nie odzyskując praw miejskich i nadal chyląc się ku, fizycznemu tym razem, upadkowi. Brak remontu kamienic sprawił, że już w latach 1960-tych większość nadawała się do rozbiórki, co wkrótce w dużej części nastąpiło, a wokół starego i nowego rynku pojawiły się bloki. Ze starej zabudowy pozostało niewiele, parę magazynów nad rzeką, kościół przy rynku, pałacyk pod miastem (zrazu było tu przedszkole, obecnie jakaś firma prywatna zrobiła sobie ośrodek szkoleniowy), parę domów przy głównej ulicy i parę chałup na przedmieściu. Obraz zabudowy uzupełnia szkoła 1000-latka, parę sklepów i knajp oraz owe bloki i dacze prominentów, badylarzy czy letników (okoliczne lasy, jeziora i przełom Lipy już przed wojną przyciągały turystów, ale PGR-owskie czasy nie sprzyjały powstaniu tu kurortu, a teraz mało kto chciałby w to zainwestować - rozwija się więc dzika turystyka indywidualna, dla tych, którzy chcą uciec od tłoku Łeby, Sopotu czy Zakopanego).
Tyle historii, teraz coś o sobie. Moja rodzina trafiła tu w roku 1962. Było to akurat w okresie po zakończeniu wielkiej fali przenosin ze wsi do miasta z lat 1950-tych, zaś do gierkowskiego zalewu było jeszcze daleko, niemniej strumień ze wsi do miasta się nie urwał i przesączał się stale powoli, w sposób niezbyt zorganizowany, przez co moi rodzice pojawili się w mieści w sposób niezauważony i szybko wtopili w otoczenie, zwłaszcza, że i nasi sąsiedzi nie wiele odeszli od swych chłopskich korzeni. Bądź co bądź, Zełgard to nie żaden Gdańsk, czy Warszawa, żeby ludzie musieli od razu zapominać o tym, kim są i skąd pochodzą. Wprowadziliśmy się wtedy do małego mieszkania w starym domu niedaleko składów i węzła kolejowego. Był to typowy kolejarski dom zbudowany z czerwonej cegły, z małymi korytarzami, stromymi schodami i wspólnymi ubikacjami na korytarzu.
Ojciec mój był wcześniej kierownikiem na małej stacji kilka kilometrów od wsi, w której mieszkaliśmy od wieków. W tamtych czasach było miło widziane, by przynajmniej część załogi stacji była członkami partii. A tam było tylko dwoje pracowników, mój ojciec i stara Michałowa, która przez dwie godziny rano sprzedawała bilety. W ten sposób padło na ojca. W nagrodę został po kilku latach przeniesiony do miasta. Nie chcę być źle zrozumiany. To nie tak, żeby ojciec był przeciwko władzy ludowej i poszedł bo musiał, jak to dzisiaj wielu mówi. On naprawdę był za socjalizmem. Dla niego socjalizm, to była ta asfaltowa droga, którą kiedyś poprowadzili do wsi, nic to, że dziurawa, do szpitala można było dojechać. Socjalizm to był też ten szpital, szkoła i możliwość wysłania mnie na studia w latach 1980-tych. Bloki w naszym mieście, na które ja nie mogłem patrzeć były dla niego pomnikami socjalizmu. Takie musiały się wydawać człowiekowi, który wychował się w krytej strzechą chacie z klepiskiem. Odgłos spłukiwanej wody w klozecie był dla niego jak międzynarodówka, każdy komin, niczym czerwony sztandar łopoczący na wietrze, zwiastował nadejście komunizmu. Każda zapalana żarówka była niczym gwiazda na niebie. Dzięki tym fabrykom - mawiał - ludzie mogą mieszkać po ludzku, mieć wodę, sławojkę (mimo młodego wieku do końca życia nie mógł się pozbyć tego sanacyjnego określenia, które przejął od swego ojca) i elektryczność. Inna sprawa, że jeśli on się do czegoś zobowiązał, to uważał za punkt honoru - honoru chłopa - dotrzymać zobowiązania. I tak było z tą partią. Ja sam urodziłem się w 1966 i jak każdy normalny człowiek w tym kraju zostałem ochrzczony, a kiedy podrosłem - posłano mnie na religię. Dla nikogo nie było w tym sprzeczności. Jak bóg da, a partia pozwoli - to jeszcze jedno powiedzonko mojego ojca.
Dzieciństwo spędzaliśmy, jeśli pominąć szkołę, na podwórku, wymyślając z chłopakami przeróżne zabawy. Pamiętam jak pewnego dnia po powrocie ze szkoły zastaliśmy nasze podwórze rozkopane w trakcie remontu rur CO. Robotnicy wykopali w ziemi dwa doły, jeden przy moim budynku, drugi przy oddalonym o 15 metrów sąsiednim. Między oboma otworami przebiegał półmetrowej wysokości tunel, w którym przebiegały ocieplone smołą i watą szklaną rury. Pobiegłem czym prędzej do domu, aby zrzucić z siebie fartuch szkolny i zjeść obiad, gdy wróciłem z powrotem, już pierwsza osoba tunel miała zaliczony. Ogór chodził po wykopie dumny niczym paw, pokazując pocięte od waty dłonie. Jest ciasno jak smok i śmierdzi trupami! - powiedział - długo nie znalazł się następny, który odważył się powtórzyć wyczyn Ogóra, dopiero gdy on sam zrobił to jeszcze raz, jakoś się przełamaliśmy. Aby nie ciąć sobie ciała watą szklaną, ściągaliśmy rękawy na dłonie i staraliśmy się nie dotykać twarzą ścian. To, co początkowo wydawało się czynem nie lada, po trzech, czterech przejściach stało się łatwe. Oprócz Loczka, który był tchórzem, wszyscy tunel zaliczyli po kilka razy. Ktoś skoczył do domu po stoper i ścigaliśmy się na czas. Wygrywał prawie zawsze Ogóras, mnie udało się dwa razy zająć 3 miejsce. Zabawa była tak przednia, że wkrótce nawet Loczek postanowił spróbować. Odczekaliśmy, aż doczołga się do połowy odległości i na "trzy-cztery" zasypaliśmy mu wyjście z tunelu. Następnie pobiegliśmy do drugiego otworu, gdzie usłyszeliśmy jego kwik. No Loczyński! Wracaj tyłem i to szybko, bo zasypiemy także drugi koniec! Zjedzą cię szczury i uduszą trupy! - nabijaliśmy się z biednego chłopaka. To była ostatnia zabawa Loczka z nami. Rodzice nie pozwolili więcej mu się z nami spotykać.