Ulica przy której mieszkałem, a gdzie dalej mam swój kąt, leży niedaleko od centrum (10 minut autobusem albo 15 suwaczem). Legionowa jest boczną Alei Racławickich, jednej z głównych arterii miasta. Budynki w większości powojenne, czteropiętrowe, tak że wszyscy się znają (co nie zawsze ma swoje dobre strony).
Mieszkania przechodzą z pokolenia na pokolenie. Obecni czterdziestoletni mieszkańcy chodzili razem do tej samej szkoły podstawowej, potem posłali tam swoje dzieci, często w ręce swoich dawnych nauczycieli - nic się nie zmienia. Atmosferę wspólnoty tworzą podwórka osłonięte z jednej strony rzędem bloków, a z drugiej kawałem gruntu należącego do szpitala wojskowego, na którym rosną chwasty, kasztanowce, zagony kapusty, orzechy laskowe itp. Nie wiem czy coś się na ten temat mówi, ale ta atmosfera izolacji wcześniej czy później zniknie, tereny szpitala wojskowego muszą stanowić łakomy kąsek dla inwestorów. Póki co za płotem panuje błoga cisza a nasi lokatorzy co jakiś czas sadzą nowe drzewo, budują skalniak czy sadzą jakieś ziele jak im najdzie ochota. Obcy, wchodzący na podwórko, są inwigilowani zza firanek, a niektórzy wręcz indagowani przez sześćdziesięcioletnie cerbery siedzące w strategicznych punktach. Życie toczy się sennie, marazm przerywany jest od czasu do czasu awanturą o wyprowadzanie psów na podwórkowy trawnik lub o samochody parkujące na "naszym" terenie (taak, nie po to nam zarywali sen i zatruwali życie czterdzieści lat temu, jak stawiali ten murek graniczny, żeby teraz każdy kto chce sobie parkował!). Wychodząc do sklepu latami natykamy się na tych samych fenoli, o których krążą legendy, nawet po ich śmierci. Dolar zmarł jakieś dziesięć lat temu, a do dziś kultowa jest jego wypowiedź do kolegi leżącego na ławce na Podwórku - "Ruszaj się Bruno, idziemy na piwo, z pewnością brakuje tam nas! Nie jeden już umarł co stał!" Wyrecytował to. Fiodor zmarł niedawno, na krótko przed śmiercią okazało się, że to też była ksywa. Mieszkańcy zwykli pożyczać drobne na drinki, pożyczki te zwracał. Obecnie rotacja przyśpieszyła, przez co etos podupadł, takie czasy. Te i inne historie powtarzane są w kółko, nawet przez młode pokolenie, które z braku kasy (lecz czy tylko dlatego?) przesiaduje na ławce przed blokiem (grzecznie, żadnego picia, sąsiedzi patrzą). Sam blok - stare budownictwo, piecyki gazowe, wysokie sufity, strych - ma poza tym wszystkim własny schron. Przed zmianą systemu była to składnica sprzętu ORMO, a ponury pan, robiący tam inwentaryzację co jakiś czas, nie zezwalał na wycieczki. W okolicy roi się od takich schronów, do których można wejść przez "grzybki" - wyjścia ewakuacyjne. Niestety administracja zmieniła kłódki pamiętające Gomułkę na urządzenia nowszej generacji. Wielkie sale, z ubikacjami, masywnymi, ognioodpornymi, podwójnymi drzwiami, plątanina rur i, o dziwo, działająca elektryczność stanowią nie lada atrakcje dla domorosłych szperaczy. Plotka głosi, że wspomniana już szkoła podstawowa kryje schron prezydenta miasta.
WŁÓCZĘGA
Razu pewnego z grupą dopiero co poznanych osób wracałem z wieczorowej imprezy kulturalnej. Na koncert przyszli wszyscy, na zasadzie "coś się dzieje w mieście" - łatwo się zgubić, a i łatwiej nawiązać nowe znajomości. Wracaliśmy na piechotę, spacer był przymusowy, dlatego że po nocy nic nie jeździ. Tak wiec wędrujemy taką obleśną dzielnicą w okolicach stadionu i Parku Ludowego (czy nazwa się zmieniła? Nawet jeśli, w świadomości mieszkańców miasta jest to dalej Park Ludowy). Idziemy z duszą na ramieniu na skróty przez zaniedbany park, wszystko się rozsypuje - latarnie, które i tak nie święcą, chodniki, schody. Na ulicy Świerczewskiego pustka, przy moście tablica upamiętniająca hitlerowską egzekucję. Od tego czasu dużo się w tym miejscu nie zmieniło, może poza pobliskim boiskiem. Zostają dwie osoby, reszcie się spieszy. Miasto wygląda jakoś inaczej z tego miejsca, o tej porze. Rzadko można znaleźć fotografie z tego ujęcia, obiektyw trzeba by skierować w górę, inne miejsca mają też bardziej fotogeniczną scenerię. Idziemy zatem dalej pod górę. Na Lipowej po lewej stronie cmentarz, błyskają ognie świeczek w części katolickiej, prawosławna, ze swoimi zapuszczonymi grobami, jest tak samo cicha i mroczna jak za dnia. Zaraz za cmentarzem puste pole z szosą prowadzącą do byłego komitetu miejskiego. Na tym polu przed wojną mjr. Hubal (wtedy jeszcze bodajże kapitan) wygrywał zawody jeździeckie. Parę lat później, po przeciwnej stronie ulicy, Niemcy utworzyli obóz dla młodzieży, po którym obecnie nie ma śladu (w każdym bądź razie ja nie znalazłem). Decydujemy się ominąć Krakowskie Przedmieście - za dużo światła. Skręt w stronę ul. Chopina. Metalowe osłony nad okienkami piwnicznymi to jedyna zewnętrzna pozostałość po siedzibie UB. Na poziomie ulicy butik, a pod spodem ludzie trzymają rupiecie w klitkach, które ciągle mają drzwi z wizjerami. Podobne widoki były w piwnicy wuja ze Świerczewskiego, ale w jego mieszkaniu urzędowało Gestapo. Został mu po nich tylko stołek. Wstrzymuję się jednak od tej refleksji przed współtowarzyszką, wędrującą na betonowisko Czechów i, jak wynika z jej opowieści, do najgorszego punktu na tym osiedlu. Jako że noc jeszcze młoda, a w gardłach zaschło, wstępujemy na głębszego. Miejsce obskurne, ale klimat odpowiedni, nawet w szachy dają zagrać - później często tam zachodziłem. Miejsce ma swoich starych bywalców, mimo że to względnie nowy lokal. Mają swoje stałe miejsca, jeden z nich przychodzi tam co wieczór. Ruszamy dalej. Po lewej Waryńskiego (to z pewnością stara nazwa, nie wiem jak się dziś niektóre ulice nazywają, teraz jest to jakaś kościelna ulica), bank Bogatina. Bank ma niekiedy podświetlany chodnik (Europa!), a niekiedy nie, bo ktoś chodzi z łomem i wybija lampki (swojskie klimaty!). Od niepamiętnych czasów mieściła się tam apteka z solidnymi drewnianymi kontuarami w dużej i cichej sali, ze stolikiem na którym stała karafka z nigdy nie zmienianą wodą. Po aptece zostały tylko stylowe kraty na parterze. Po prawej skwer, gdzie za dnia na murku od dziesięcioleci handluje się kwiatami. Skwer znajduje się w niecce, niewielu lublinian pamięta, że był tu do niedawna jeden z najstarszych cmentarzy Lublina. Cmentarz ewangelicki gdzieś w latach osiemdziesiątych nie tyle zrównano z ziemią, co wykopano - stąd ta niecka. Ostało się parę starych nagrobków (XVII wiek) i płyt wmurowanych w ścianę kościoła.
Do Czechowa jeszcze kawałek, pomny wyrażanych obaw, wskazuję na taryfiarza - "Jedziemy?" - chwila wahania, śmiejemy się i idziemy na piechotę dalej.
WŁÓCZĘGA II
Miejsca warte odwiedzenia, tam gdzie czas stanął w miejscu, to wbrew pozorom nie tylko boczne okolice starówki. Otoczenie siedziby kurii to niemalże centrum miasta. Stan tych miejsc ujawnia biedę Lublina. Nie są to przeważnie budowle warte ocalenia ze względu na wartość historyczną. Nikt się nimi zbytnio nie przejmuje. Ciekawy okaz to budynek łaźni miejskiej (sic! zachował się szyld) przy ulicy Farbiarskiej. Czerwony, otoczony pośniedziałym, bardzo interesującym parkanem (ile razy widzę takie rzeczy, dziwię się, że nikt go jeszcze nie wyrwał). Obecnie to rudera. Obiekt działał jeszcze w latach siedemdziesiątych, znalazłem bowiem jakąś wzmiankę na temat łaźni w gazecie z tamtego okresu. Parę kroków od tego miejsca, przy ulicy Królewskiej można natknąć się na budowlę z datą 1937 oraz symbolami masońskimi na powierzchni ładnych paru metrów kwadratowych. Jest to na zapleczu jakiejś księgarni chrześcijańskiej, nieopodal wspomnianej już kurii - ciekawe...
Warty zobaczenia jest też stary cmentarz żydowski, z macewami mającymi ponad 450 lat. Wstęp nie jest łatwy. Nekropolia jest otoczona wysokim murem, który nie stanowi problemu dla zwolenników biwakowania połączonego z paleniem ognisk. Dla chcących dostać się na ten teren legalnie, najlepiej jest udać się na ulicę Lubartowską, gdzie mieści się małe muzeum i coś na kształt ośrodka kultury żydowskiej (dokładny adres w Kurierze Lubelskim). Panowie są bardzo uprzejmi i chętnie pomogą.
Porównując przedwojenne zdjęcia Starego Miasta ze stanem dzisiejszym, nie widać zbyt wielkich zmian.
Ulica Kowalska, obfotografowyna przed wojną, na której mieściły się przede wszystkim sklepiki żydowskie, pozostała od tego czasu w niemal nie zmienionej architektonicznie postaci. Na fotografii spogląda na nas starszy mężczyzna, w chałacie, czapce i z długą brodą. Stoi w drzwiach sklepu. Dziś drzwi do sklepu nie ma, pozostały zaś witryny, o charakterystycznym, półkolistym zwieńczeniu. Są to okna prywatnego mieszkania blisko skrzyżowania Kowalskiej i Lubartowskiej.
Dobrym źródłem takich fotografii są albumy rocznicowe, ostatnio niestety mające ceny zaporowe.
Jest jeszcze wiele takich ciekawych miejsc, nie opisanych w przewodnikach, a mogących zaspokoić oczekiwania rasowych turystów. Parę lat temu lokalna gazeta zainicjowała akcję poznawania lubelskich podwórek. Okazało się, że zbaczając w różne bramy na Starym Mieście można zaznajomić się z ciekawymi konstrukcjami, o ile oczywiście ktoś ma chęć i odwagę przeciśnięcia się przez te zabrudzone bramy.
Lublin to małe miasto, niezbyt atrakcyjne w porównaniu z takim kombinatem zabytków jak Kraków czy nawet Warszawa. Ma jednak urok.