W 1957 roku Stanisławów tętnił kolorowym, wielkomiejskim życiem. Wszystko tu było dla pętaka, takiego jak ja, inne, barwniejsze, brzmiące nieznaną śpiewną mową, uśmiechnięte. Mama, do spółki z siostrą a moją ciotką, jeździła trochę po okolicach. Pamiętam malutkie miasteczko - Kołomyję. Mama z uśmiechem prosiła, bym rozglądał się za Anglikiem, ale jakoś go nie znalazłem. Worochta kojarzy mi się z barwnymi kobiercami z ostrej wełny owczej rozłożonymi jak okiem sięgnąć na całym bazarze. Chyba aż do lat siedemdziesiątych jeden z nich służył nam jeszcze w domu. Pamiętam, że miał dziwny, przyjemny zapach. Ale największe wrażenie wywarło na mnie Jaremcze, gdzie pojechaliśmy jednej niedzieli. Przed moimi oczami odkrył się nagle widok przepięknej, kryształowo czystej rzeki ujętej w kamienne, rozłożyste brzegi. Woda Prutu w tym miejscu była wartka, chłodna mimo dużego upału. To dziwne, ale pamiętam prawie każdy słój w skale brzegu, każdy wir przybrzeżny, słyszę plusk tej przepięknej rzeki. Troszkę dalej piętrzyła się ogromna, wysoka skała, z której skakali na nogi młodzi ludzie. Ten widok wzbudzał we mnie drżenie nóg, wysokość była bardzo duża. Moja starsza ode mnie o sześć lat siostra, piękna dziewczyna, wzbudzała duże zainteresowanie. Coraz to któryś młodzieniec podchodził, rozmawiał, chciał znać imię, adres. - Ale z tej skały to pan nie skoczy, - uśmiechała się panna Basia. Młodzieniec zasuwał na skałę, machał ręką i skakał. Pamiętam, że dopiero mama przerwała ten niecny proceder. Jaremcze. Pozostanie zawsze dla mnie baśniowe, słoneczne, nieosiągalne. I tak miałem więcej szczęścia, niż moja siostra, bo w 1991 roku odwiedziłem na godzinę Stanisławów.
IV.
Dwa jakże różne okresy, jakże różne moje spostrzeżenia, odczucia. W 57 roku miałem 10 lat, a Stanisławów mienił się barwami, innością, był tajemniczy. Pamiętam pełne sklepy, wspaniałe lody na wagę i kwas na każdym rogu. Wieczorami zbierali się w domu dziadka mieszkający tu Polacy i snuli opowieści o czasach, które minęły i nie wrócą. Pewnie odeszli ci ludzie, tak jak odszedł mój dziadek. Ludzie byli uprzejmi, roześmiani. Wydaje mi się teraz, po latach, że ludzie ci, mając w pamięci to, co się stało, mieli jakby wyrzuty sumienia. - O, Polak! - towarzyszył mi zawsze ten okrzyk i uśmiech. Podobało mi się tam. Rok 1991 był całkiem inny. Zaprosił mnie do Brzeżan zupełnie obcy człowiek, spotkany na tzw. ruskim targu w mieście. Borys okazał się być inżynierem elektronikiem i emerytowanym majorem. Wyjechał po mnie do Lwowa swoim samochodem, cieszył się, pokazywał wszystko. W domu na nasz przyjazd (byłem z synem), powyciągano wszystko na stół. Sklepy pozamykane. Te otwarte sprzedają tylko na talony. Alkoholu żadnego. Na ulicy dużo zalanych w pestkę facetów. W kuchni Borysa brzęczy autentyczny kołchoźnik. - Śpiewają i śpiewają, a robić im się nie chce, - mówi po polsku Babcia. Woda jest włączana raz na dobę i trzeba nałapać na cały dzień. - Sowiecka gospodarka, drewniane pieniądze, burdel na kółkach, - mówi Borys. - Będziemy oddzielnym państwem, będzie lepiej.
Podczas drugiej wizyty, w grudniu, jestem świadkiem spełnienia się właśnie tego marzenia Borysa. Nie ziściło się tylko jego marzenie, co do osoby prezydenta. On chciał Czarnowiła, a wybrano komucha. Pan K. świetnie mówi po polsku. - Jestem Łemkiem z Krynicy, - opowiada przy paskudnym bimbrze. - Wysiedliło mnie NKWD zaraz po wojnie. Część rodziny mieszka w Szczecinie. Jak się tam znaleźli, nie mówi, bo jest uprzejmy. - Popatrz pan, - mówi i pokazuje prześwietlenie płuc. Na prawym płucu biała plama. Dość mała jeszcze. - Czarnobyl się kłania, - mówi. - Wywoziłem ludzi z Czarnobyla już na drugi dzień po awarii. - Po cholerę pan się tam pchał, - dziwię się. Patrzy na mnie nieprzyjemnie i rozumiem, że palnąłem głupstwo. - A kto miał tych ludzi ratować? Borys do dziś sprawdza licznikiem Geigera żywność. - Zaraz po wybuchu, powiesiłem licznik na drzewie. Jak piszczał jak diabli, to nie wychodziliśmy. Nawet teraz zdarza się, że np. mleko jest skażone. Pan K. smaży kotlety mielone, bo zbliża się czterdzieści dni od śmierci jego żony. - Usunęli jej woreczek żółciowy, operacja się udała, a moja żona zmarła. Pan K. ma 50 rubli emerytury, a ja za pół litra bimbru zapłaciłem 10 rubli. - My ich nie bardzo lubimy, - powie mi potem Borys, - to Łemkowie. Oni bardzo trzymają się razem. Borys jest rodem z Kijowa, a żona jest z Brzeżan. - Jeszcze kilka lat temu żyła tu służąca Rydza-Śmigłego. Wie pan przecież, że on się tu urodził, - mówi pan K. W Brzeżanach nie ma w ogóle Polaków. Do Brzeżan dojechać można też pociągiem, ale drogą bardzo okrężną. - Polscy żołnierze wysadzili wiadukt we wrześniu 1939 i tak jest do dziś, - mówi Borys. Uprzedza mnie, że nie wolno chodzić ulicą pod balkonami.
- Może ci coś spaść na tę twoją polską główkę, - śmieje się. Domy faktycznie nie są remontowane od dziesięcioleci. Pamiętają II RP. Borys zabiera mnie do Stanisławowa, a właściwie teraz, do Iwano-Frankowska. Już w mieście, dosiada się do nas przepiękna, jasnowłosa dziewczyna, by pokazać ulicę, na której jest dom dziadka. - Pani jest Ukrainką? - pytam. Jest trochę zdziwiona tym pytaniem, orientuje się, że jestem Polakiem. - Jak ja blondynka, to już nie Ukrainka? - śmieje się tym śpiewnym językiem ukraińskim, który dopiero w wykonaniu kobiet brzmi wspaniale. Trochę błądzę po ulicy, ale trafiam. Wrażenie dziwne. Dom, który pamiętałem jako ogromny, jawi się zupełnie malutki, drzewa na ulicy zapamiętane jako malutkie, to olbrzymy. Z domu wychodzi dziewczyna, już na pewno Ukrainka, bo brunetka, czarnobrewa, ale za to na imię ma Areta. Zaprasza do środka, ale nie wchodzę, bo Borys czeka na nas. - Jesteś na własnej ziemi, - mówię do Bartka, ale nie robi to na nim żadnego wrażenia. Pisaliśmy później trochę do siebie, ale potem kontakt się urwał. Wyjechałem do Stanów. Wczoraj zadzwoniłem do Brzeżan. Borys nie żyje od pięciu lat. Rak. Zmarła też Babcia, co nie lubiła kołchoźnika i karmiła mnie "barabulą" z masłem. Dziwny to i nieszczęśliwy kraj. Tyle burz, tyle kataklizmów dziejowych. Ten ostatni, czarnobylski, jeszcze zabija, jeszcze zbiera żniwo. Patrzę na zegarek dziadka i słucham jak tyka. Nigdy chyba dziadkowi nie przyszło by do głowy, że jego zegarek będący podstawą punktualności Polskich Kolei Państwowych, będzie odmierzał czas na Brooklynie w Nowym Jorku w Stanach Zjednoczonych. Tam, na Kresach, wszystko potoczyło się źle, tragicznie. Przez Stanisławów przetoczyła się dwukrotnie wojna. Tych, którzy przeżyli przesiedlono, lub wcielono w Sowieckie Imperium Zła. Stykam się na Brooklynie z ludźmi, którzy pochodzą ze Stanisławowa, którzy noszą w sobie tragedię tych lat, tragedię rozstania z rodzinnym miejscem. Są to Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Wszyscy oni nie chcą opowiadać o tamtych dniach, kiedy brat walczył z bratem. A przecież właśnie ten skądinąd brudny i śmierdzący Brooklyn udowadnia, że ludzie mogą żyć obok siebie w przyjaźni, w tolerancji, w poszanowaniu siebie. Zegarek dziadka cierpliwie odmierza sekundy, minuty, godziny.