O Braku Miejskości W Mieście Jako Przyczynie Niechęci Doń
Od pierwszych świadomych kontaktów z Miastem nie lubiłem Go. Kojarzyło mi się z tłokiem, hałasem, smrodem, zagrożeniami wszelakiego typu. Paradoksalnie miejscem mojego zamieszkania była Oliwa, która kojarzy się ze spokojem, bardziej nawet ogrodowym niż miejskim. Mieszkałem w pięknej mieszczańskiej kamienicy przy ulicy Polanki, na ostatnim piętrze pod samym dachem, gdzie sufity miały złamane powierzchnie. Jak się później dowiedziałem, przed wojną mieściła się tam domowa biblioteka. Wynajmowaliśmy jeden pokój w mieszkaniu aktywnej starszej pani geolog ze Lwowa. Okazało się, że większość później poznawanych osób też miało jakiś związek ze Wschodem. Ja byłem z Południa, co traktowałem jako rys odróżniający, choć nie wiedziałem za bardzo co to znaczy - poza wyjazdami w Beskidy dwa razy w roku do Rodziny.
Od Miasta wolałem Naturę i najchętniej przebywałem w Lesie, Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, z którym sąsiadowaliśmy przez ulicę, i który widać było z okna. Jesienią zbierałem z Rodzicami drzewo do pieca na zimę, co było namiastką stadnej łowieckiej wyprawy. Miało być to TO pozytywne wzmocnienie, które zadecydowało o mojej miłości do Przyrody, tak przynajmniej twierdziła Mama (dlaczego akurat grabieżcza wyprawa, ingerencja w ekosystem?). Bywałem też nad morzem, ale ono specjalnie mi nie robiło - dużo piachu, który dostaje się wszędzie i nieustający wiatr.
O miejskości, której podstawą materialną jest zwarta zabudowa o zróżnicowanej funkcji, nie było mowy po przeprowadzce. Satelitarne blokowisko schyłkowego komunizmu, typowa sypialnia, jaką były i są gdyńskie Karwiny ma niewiele wspólnego z Miastem. Oczywiście Wielka Budowa miała do zaoferowania wiele atrakcji młodszym chłopcom, jednak w miarę dorastania, osiedle okazywało się przerażającą dziurą. Chore przestrzenie, kształtują kalekich ludzi. Znów ochronę przed degeneracją dawał Las, zresztą ten sam, bo 3-miasto jest "zielone" - "to fakt niepodważalny".
Z jakim miastem czuć związek? Przywiązanie do miejsca to wszelako więź wręcz intymna, do końca niewypowiedziana, znaki, symbole, historia, a tu... bloków twarda mowa. Do centrum Gdyni 30 min. autobusem, do Sopotu już tylko 12., ale na piechotę to ponad godzina, Gdańsk? - wtedy to była dla mnie inna galaktyka, częściej bywałem w Krakowie, jeżdżąc na Południe.
W połowie szkoły średniej byłem zdecydowany - po maturze pryskam z Miasta (to słowo nadal wypowiadałem z pogardą, traktując zurbanizowane twory jak tkankę rakową na ciele Matki Ziemi). Miałem plan B, na wypadek gdyby jednak zachciało mi się studiować. Zachciało i wyjechałem do Krakowa.
I zagrały trąby anielskie. Okazało się, że Miasto nie jest miejscem przymusowego skoszarowania z woli wyższej (prze)mocy. Dostarcza ono wielu nieocenionych wrażeń, krew w żyłach szybciej kursuje, jest ciekawiej, i wygodniej. Jeszcze nie wiedziałem, że Miasto i Umysł obrazuje ten sam symbol Labiryntu (jedno i drugie ma swe jasne i ciemne strony, ale umysł to coś najbardziej swojskiego) - polubiłem Miasto.
Los (inni tą moc nazywają Lenistwem, czy Brakiem Determinacji) spowodował, że musiałem skonfrontować swe nowe uczucie z innym obiektem - powrót był bolesnym przymusem.
O Trójmieście Jako Szkielecie Przyszłego Miasta
Jak sama nazwa wskazuje 3-miasto to trzy odrębne jednostki administracyjne. Przy czym Sopot funkcjonalnie i historycznie równie dobrze mógłby być częścią Gdańska, jak choćby Oliwa czy Wrzeszcz.
Trudno mi pisać, bo wali mi się tysiące myśli, i to nie najprzychylniejszych, na raz.
To miasto jest pechowe.
Długo jeszcze po wojnie resztki starej świetności Gdańska waliły się pod naporem nadmorskich wiatrów (a zniszczony został w 90%: przez sfiksowanych faszystów, którzy nie chcieli oddać miasta wrogowi, przez ruskie bombardowania, przez powojenne zaniedbanie i brak koncepcji rozwoju - a to już wina Polaków, każdy się więc przyłożył i nie ma co tu teraz grać syndromu ofiary). Sytuacja polityczna była niepewna, a jak wiadomo architektura i układ miasta to także kwestia polityczna, więc czekano. Ostatecznie ogólne dyrektywy były: "burzyć i stawiać nowe - lepsze" (taki wyrok został podpisany na wiele miast i na wschodzie i na zachodzie Europy), ale dzięki silnemu środowisku architektów nie-modernistów udało się zrobić wyłom w tej zasadzie, efektem tego jest "odbudowane" Główne Miasto w Gdańsku. Zbudowano je jako osiedle dla kacyków partyjnych, wojskowych i milicyjnych, dla przodowników pracy, itd. Ciche, pozbawione cech centrum tętniącego życiem, osiedle. Kamieniarka znaleziona w ruinach używana była na chybił trafił, a elementy przedproży mogły znaleźć się na fasadzie. Wiele budynków zbudowano jak bloki, fasady nie odzwierciedlają układu wnętrza (gdzie indziej poszło się na łatwiznę zupełną: gdy stanie się przy murze widać jak okna kilku kamienic układają się w jedną linię). Wystarczy wziąć pierwszy lepszy album za starymi zdjęciami i porównać jak zubożono estetycznie "odbudowane" gmachy (nawet dworcowi, odnowionemu ponoć bez uszczerbku, brakuje pewnych elementów - np. lukarn - nie mówiąc o barbarzyństwie z jakim, już ostatnio, potraktowano wnętrze hali, które zabudowano po samo sklepienie antresolami z boksami usługowo-handlowymi przez co stracił swą wspaniałość i wielkość - tak to jest, gdy miejsca należące do całej społeczności oddaje się w ręce prywatnych inwestorów [1]).
W tym samym czasie napływa do 3-miasta nowa ludność - wschodnia, w przeciwieństwie np. do ludności Wrocławskiej pochodzącej ze Lwowa - niewiele mająca wspólnego z miastem, związana raczej z kulturą wiejską, zarówno dworską, jak i chłopską. I to jest klęska tego miasta. Aby zrozumieć, zaakceptować, a co dopiero rozwijać zastaną przestrzeń nowi ludzie mają do pokonania podwójną barierę - wiejskości/miejskości i polskości/niemieckości. Nie rozumieją nowego, a co za tym idzie w najlepszym razie są obojętni, nie używają i samo niszczeje, bądź dewastują intencjonalnie, bo obce [przykładem tu może być mój znajomy, trzecie pokolenie mieszkających w sopockiej kamienicy, któremu dopiero ja wyjaśniłem do czego służy(ła) metalowa szafka wmontowana w środek kaloryfera - trzymano tam obiadowe potrawy, by nie wystygły zanim się wszyscy nie zejdą na posiłek].
Nie jest też 3-miasto przez długie lata ośrodkiem uniwersyteckim, gdzie mogłoby się w sposób przyśpieszony kształtować zrozumienie i świadomość miejsca. Dopiero w roku 1970 utworzony zostaje Uniwersytet Gdański (pierwotna nazwa UB - Bałtycki), decyzją polityczną po '68 rozwleczony niesamowicie po okolicy, odległość między skrajnymi budynkami to kilkadziesiąt kilometrów, co miało utrudnić knucie :-), i co faktycznie utrudnia integrację środowiska studenckiego.
Cały czas to miasto handlowców, stoczniowców i portowców, a ostatnio bandytów i dresiarzy, którzy są głównym produktem przemiany ustroju w '89 roku.
Wbrew temu, że to miasto jest też ważnym punktem na mapie polskiego konserwatyzmu i liberalizmu, nie postawiono tu na indywidualną inicjatywę, która mogłaby podnieść miasto z wciąż tu widocznych powojennych ruin - czekano na tzw. "inwestora strategicznego", który miał cudownym deszczem gotówki ozłocić miasto. Dlaczego? Dla przeszłości i historii? Dziś raczej większy biznes omija Gdańsk (charakterystyczne, że jeden z banków chcąc założyć swoją filię na Pomorzu wybrał Bydgoszcz), a brak oddolnego, alternatywnego pomysłu na zagospodarowanie tej przestrzeni, sprawia, że miasto zawisło w jakiejś dziwnej pustce (od jakiegoś czasu wypełnianej wiadomościami o porachunkach mafijnych, o wojnie gangów [największa chyba zadyma w Polsce - 200 gości w siedemdziesiąt samochodów napieprzało się na Stogach (?)], o napadach nazi-bandytów, o kibolskich zadymach).