rozrywka   podróże   fachowo   kontakt   startuj
jaWsieci
 jaWsieci podróże Moje Miasto MIEJSCE URODZENIA: WARSZAWA
 Redaguje: Marek Kłuciński
Miejsce urodzenia: Warszawa
Ludzkość usłyszała mój głos 30. kwietnia 1948 roku nad ranem w Szpitalu im. Przemienienia Pańskiego (wówczas i obecnie, a w międzyczasie zwany bardziej prozaicznie - Praskim).

Z prawobrzeżną Warszawą - bękartem stolicy a jednocześnie połową, która najwierniej zachowała charakter przedwojenny, dzięki brakowi wątpliwej chwały uczestniczenia w Powstaniu - związane było moje pierwsze dziesięciolecie życia. Rodzice zajmowali wtedy suterenę w pobliżu bazaru mylnie nazywanego "na placu Szembeka". To targowisko próżności i wszelkiej tandety z Zachodu przyciągało mnie i rówieśników z kamienicy dziwnymi, nieznanymi w domu przedmiotami. Przeznaczenia ich nie znaliśmy. A pytanie o to pyskatej straganiarki było powodem do drwin z jej strony i blamażem w oczach tłumu targowej menażerii, zwłaszcza iż nie wyglądaliśmy na potencjalnych klientów - bikiniarzy i mandoliniarzy w wymyślnych, długo kompletowanych strojach.
"Ciuchy" zajmowały tylko pewną część targowiska. Dzieciarnia chadzała tam po chleb najlepszy w okolicy - okrągły, kilowy posypany makiem lub, od święta, nałęczowski z białej mąki, z kminkiem w mniejszych, podłużnych bochenkach. We wtorki a częściej w piątki udawaliśmy się z mamą "do chłopa" po warzywa i owoce, które kupowane były prosto z konnego wozu na cały tydzień a kartofle w "metrowych" workach na całą zimę. Najbardziej lubiłem przyglądać się teatrowi dobijania targu przy sprzedaży drobiu. Z całym rytuałem obmacywania kur i gęsi, dmuchania między pióra. Często ptaki nie były zabijane od razu. Mama potrafiła kupić kilka śmiesznych, słaboopierzonych podrostków kogucich. Odpowiednio karmione przybierały na wadze i dopiero wtedy, w kolejne tygodnie szły na pieniek.

W sobotnie popołudnia zbierali się hodowcy gołębi, kanarków i królików. Często odbywał się spęd koni idących na Zachód do rzeźni. Wtedy obecność nasza była obowiązkowa a podziw wzbudzał główny kupiec z przyprawiającą o zawrót głowy harmonią pieniędzy w rękach. W większości emerytowane perszerony pociągowe pozostawały jeszcze przez parę dni w zagrodzie zbudowanej ze starych podkładów kolejowych. Dokarmialiśmy je "zaoszczędzonymi" w szkole kanapkami oraz landrynkami kupowanymi za pieniądze uzyskane ze sprzedaży znalezionych butelek po wódce. Co odważniejsi wdrapywali się na ogrodzenie, głaskali konie po grzywach i drapali między uszami. Tę pieszczotę zresztą najbardziej lubiły. Najodważniejsi próbowali dosiąść rumaków na oklep. Przeważnie kończyło się to upadkiem w końskie "pączki" ku zdziwieniu chmary ucztujących wróbli. Chociaż zdarzali się artyści, którzy potrafili utrzymać się na grzbiecie kilka okrążeń tego osobliwego "padoku". Za specjalne usługi dozorca (palić i pić się chce a bydlątek nie można pozostawić bez dozoru) sam, osobiście wsadzał posłańca na najspokojniejszego, jego zdaniem, konia. Mnie dwa razy się udało przetrwać taką próbę, chyba tylko dlatego, iż z całych, kilkuletnich sił trzymałem wierzchowca za grzywę. Następny wyczyn (do trzech razy sztuka) zakończył się fatalnie. Widocznie chabeta została zbyt gwałtownie oderwana od porcji sieczki z otrębami i zrzuciła mnie od razu. Zakończyło się to zwichnięciem nogi i paroma pasami od ojca "na osłodę". Ale już następnego dnia byłem na targu - przyjechały długie samochody z przyczepami po naszych podopiecznych i trzeba było się żegnać. Dziwna rzecz, ale wtedy wszyscy zagraniczni kierowcy byli głuchoniemi, z naszymi mogli się dogadać tylko wywijając rękami.
Nigdy nie zapomnę starej, karej klaczy z białymi skarpetkami i takąż gwiazdką na czole. Już drugiego dnia znajomości na mój widok przybiegała do ogrodzenia, w tanecznym pas klękała na jednym kolanie i starała się wystawić łeb przez bale ogrodzenia liżąc wyciągnięte ku niej ręce. Niestety kulała na jedną nogę i cyrk, w którym występowała, "zremanentował" ją, jak mawiał znajomy dozorca.

Skrzyżowanie Grochowskiej i Zamienieckej z jednej i Chłopickiego z przeciwległej strony było centrum części Grochowa, zabudowanej w połowie lat trzydziestych. Na poszczególnych rogach usadowiły się: apteka, poczta oraz sklep z artykułami przemysłowymi, w tym z takimi rarytasami jak radia, pralki, maszyny do szycia, odkurzacze... Po przeciwnej niż bazar stronie znajdował się właściwy plac Szembeka, uwieńczony eklektycznym kościołem i pętlą autobusu nr l02 jadącego w kierunku Śródmieścia. Tylko nasze podwórko zamiast narożnej kamienicy posiadało szereg bud z kwiaciarnią, pracownią kapci, warsztatami hydraulika i zegarmistrza oraz ciastkarnią. Pełne zakamarków było oazą naganiaczy skupujących używaną odzież (głównymi ich klientami byli brodaci studenci w rozciągniętych, czarnych swetrach i takichż spodniach), barem i toaletą pad chmurką. W naszej kamienicy ulokował się sklep mięsny, zwany rzeźnikiem. Kierowniczką była nasza sąsiadka. Z okazji świąt oraz dużych uroczystości rodzinnych znajomość z nią była dla moich rodziców szczególnie cenna. Wówczas każde pęto kiełbasy było oznakowane tekturową metką i metalową plombą. Robiliśmy z tego "medale" przyznawane za czyny szczególne. Ale wkrótce nam to przeszło. A i plombowanie wędlin też ustało.

Od sąsiedniego, zaprzyjaźnionego podwórka dzielił nasze niezbyt wysoki, drewniany płot. Dla ułatwienia jego pokonania w najniższym miejscu przybite były listwy udające z powodzeniem drabinę. Z sąsiadami chadzaliśmy do tego samego przedszkola i szkoły. Zwłaszcza obowiązek szkolny wymagał odrobiny samozaparcia. Trzeba było przejść Grochowską (główna ulica wylotowa na Lublin i Trespol z linią tramwajową wybudowaną w latach trzydziestych) umykając przed, nielicznymi na szczęście, samochodami. Nawet wymalowanie pasów i wprowadzenie sygnalizacji świetlnej sytuacji nie zmieniło - do szkoły udawaliśmy się przecież "na dobieg". Po drodze rozległą parcelę zajmował plac węglarza, gdzie upłynniało się zapas znalezionych "monopolówek". Część pieniędzy pochłaniały bułki z "małosolnymi" kupowane na przerwach a druga nowe dzienniczki, skrzętnie wypełniane na miejsce starych ze zbyt wielką liczbą "uwag". Chociaż niektórzy nauczyciele odznaczali się niebywałą pamięcią i wzywali rodziców na "widzenia". A później frycówa. Telewizja była wówczas tak egzotyczną rozrywką, że prohibicja w jej oglądaniu nie wchodziła w grę. W piwnicy sąsiadującego ze szkołą domu znajdowała się fabryczka ozdób choinkowych. Nie sposób było przejść obok (nawet w zimą okna były tam pootwierane) nie zatrzymując się i nie obserwować, jak z kawałka szklanej rurki powstają różnokolorowe, świecące się cacka.

Dużo natomiast chodziło się do kina. Najbliższe - "1. Maj" - odległe było od domu o kilka przystanków tramwajowych, co wiązało się z całą wyprawą. Ale rodzice prowadzali mnie tam, gdy tylko było coś ciekawego do obejrzenia. Treść większości filmów uleciała z pamięci, a i te, które w niej utkwiły, przeważnie odarte są z tytułów. Zapamiętałem jedną z wczesnych, ale już kolorową, wersję "Trzech muszkieterów", koprodukcję czechosłowacko-francuską (!) o kajakarzach górskich, radziecki obraz rozgrywający się na krymskim wybrzeżu Morza Czarnego (wyczyny grupy moich rówieśników we wspaniałych plenerach morskich i górskich) oraz dokument o podmorskiej wyprawie Jacquesa Cousteau na jachcie "Calypso" - "Błękitny kontynent". Zawsze pozostanie w pamięci pierwszy western, jaki zawitał do Polski - "Ostatnia walka Apacza". Wielogodzinne stanie w kolejce po bilety wynagradzały wspaniałe zdjęcia plenerowe i muzyka oraz zapierająca scena końcowa rozgrywająca się na polu kukurydzy, kojarzonej do tej pory z sowieckimi kołchozami. Wraz z całą klasą byliśmy widzami w teatrze kukiełkowym "Baj", mieszczącym się w przedwojennym kinie "Praga" (stosowny napis widniał jeszcze nad głównym wejściem) w centrum dzielnicy, w bezpośrednim sąsiedztwie słynnego na cały świat bazaru "Różyckiego", o którym tyle rozpisywał się Olgierd Budrewicz w swym "Baedekerze Warszawskim". W pobliżu znajdował się ogród zoologiczny wybudowany, wraz z otaczającym je Parkiem Praskim, we wczesnych latach powojennych. Już z progu pamięci widzę lwy i tygrysy leżące w słońcu na wielkich wybiegach, oddzielone od gawiedzi fosą z brudną wodą oraz słonie posypujące piaskiem uciekających z krzykiem widzów.
Częściej bywaliśmy w pobliskim Parku Wencla, pozostałości po siedzibie właściciela okolicznych dóbr, uczestnika powstania styczniowego. Skomunalizowany jeszcze "za cara" był od lat miejscem wypoczynku świątecznego okolicznych mieszkańców. Znajdował się tam dobrze utrzymany staw z łabędziami, "dechy" - miejsce zabaw "ludowych" w sobotnie wieczory oraz letnie kino, gdzie wyświetlano gratis tzw. wiązanki kronik filmowych a w wielkie święta odpowiednio dobrane filmy fabularne. Park pozostanie mi w pamięci na zawsze. Tam ukradziono mi czapkę-zlotówkę, kupiony tego samego dnia powód do dumy. Takiej nie miał nikt na podwórku a za jej stratę dostałem na miejscu zdarzenia "wciry" od mamy.
Podobną rolę spełniały rozległe błonia lotniska Aeroklubu nad "kanałkiem" na Gocławiu. I nie tylko w dni festynów lotniczych z samolotami i szybowcami wykręcającymi różne beczki i korkociągi. W jego pobliżu znajdowało się przedszkole, do którego uczęszczałem i tam prowadziły nas wychowawczynie w słoneczne dni od wczesnej wiosny aż do późnej jesieni. Na rozległych łąkach dzieciarnia wariowała w plenerze, zamiast roznosić budynek. W ciepłe dni chlapaliśmy się nawet w wodzie o głębokości normalnej kałuży. Po drodze wysypisko śmieci - kopalnia złota różnych, dziwnych przedmiotów (np.: zwoje zużytej taśmy filmowej, z której robiło się świece dymne - wystarczało owinąć ją gazetą, podpalić, poczekać aż celuloid zacznie się tlić i zdeptać płonący papier), ale też pułapek w postaci butelek ze zużytym olejem silnikowym, który jak wiadomo bardzo chętnie rozlewa się na świeżo kupionym płaszczu. Na lotnisko chodziliśmy z mamą też po trawę dla gęsi przeznaczonych na "dokarmianie" oraz po krowie "placki", pozostałość po bydle wypasanym tam przez okoliczną ludność a stanowiące wyśmienity nawóz do ogródka z kwiatami za oknem. Zawsze się zastanawiałem, jak takie śmierdzące łajno zamienia się w cudowny zapach maciejki w letnie wieczory?



  1   2  


Bary Mleczne w Polsce


pogoda
wiadomości
prasówka
kalendarz
kontakt:
poczta
sms
czat
dyskusje
forum
blogi
kartki
e-dyski
strony
tematy
szukam:
e-zasoby
tv & radio
odjazdy
rozrywka
podróże
zdrowie
sztuka:
teatr
kino
muzyka
literatura
e-galeria
muzeum
recenzje
inicjatywy
wydarzenia
zakupy
pieniądze
fachowo
patronaty
reklama
taxi




Nietestowane na zwierzętach
O portalu | Kontakt | Komunikaty | Nawigator | Reklama | Strony WWW | Serwer | Współpraca | Regulamin
© Copyright by jaWsieci 2001-2021. Korzystając z portalu zgadzasz się na stosowanie Cookies
[do góry]