Domową rozrywką było radio. Mieliśmy je jako pierwsi w całej kamienicy. I to nie byle jaki poniemiecki rupieć "z szabru", nie wiecznie psujący się "Pionierek" w bakelitowej obudowie, nie poszukiwana przez koneserów czeska "Tesla", a szwedzka "Aga" w jasnej, meblowej skrzynce z olbrzymim, zielonym "magicznym okiem". Na kawałku drutu odbierała wszystkie (dwie!) polskie stacje oraz Wolną Europę, Radio Luxemburg i inne stacje zachodnie (gdy nie za bardzo były zagłuszane) tak, jakby były nadawane zza ściany. Przez cały okres eksploatacji nie była ani razu w naprawie. Wyparła ją dopiero "trójka" i UKF. Słuchało się wtedy wszystkiego jak leci, ale na niektóre pozycje czekaliśmy z zapartym tchem - Fala 48 a potem 56, Muzyka i aktualności, Na warszawskiej fali, Podwieczorek przy mikrofonie, Teatr Polskiego Radia... Ale absolutnymi hitami byli Matysiakowie, których od pierwszego odcinka traktowano (przynajmniej w Warszawie) niemal jak rodzinę, a Rewię piosenek ze zwiastunem w postaci sola na trąbce Kinga Olivera, Lucjana Kydryńskiego z Errrthą Kith i Edith Piaf a później Karrrolkiem Aznavourrrkiem i Paulem Anką w każdą sobotę o 18.00 słuchała cała Polska. To nic, że audycje radiowe były podlane sporą ilością sosu propagandowego, ale i stacje typu Wolna Europa od niego się nie ustrzegły. Zwłaszcza, że warszawiacy (i chyba nie tylko oni) bardzo nieufnie odnosili się do wszystkiego, co niemieckie. Ścianę naprzeciw radia zajmowała półka na książki. Własnoręcznie wykonał ją ojciec z drewnianych deseczek. Boczne ścianki pracowicie wycinał laubzegą w skomplikowane wzorki. Samych książek nie było za wiele: "Przedwiośnie" Żeromskiego, "Chata za wsią" Kraszewskiego, "Faraon" Prusa, "Czerwone i czarne" Stendahla, "Potępienie Paganiniego" któregoś z rosyjskich autorów oraz parę książek Arkadego Fiedlera z "Wyspą Robinsona" na czele. Później dołączyły moje zeszyciki z serii "Poczytaj mi mamo" i "Czytam sam", a jeszcze później "Konik Garbusek", "Rogaś z Doliny Roztoki", "Cudowna podróż" Selmy Lagerlöf czy "Serce" d'Amicisa. Książek kupowało się niewiele ale na początku ojciec, a później ja sam, chodziliśmy do biblioteki. Książki ustawione były według numerów katalogowych (o samoobsłudze nie było mowy) i gdy zapomniałem wziąć kartki musiałem prosić o pomoc panią bibliotekarkę, która z tysięcy numerów wyławiała odpowiedni tytuł. W domu czytaliśmy regularnie "Express Wieczorny" a w niedziele "Życie Warszawy" z dodatkiem ilustrowanym, dla mamy była "Przyjaciółka" a dla mnie "Świerszczyk", później "Płomyczek" i "Świat Młodych".
Okolicę zamieszkiwali w bezwzględnej większości przybysze z Mazowsza i ościennych województw. Byli to bezrolni bandosi i rolnicy, którzy stracili lub sprzedali swą ziemię. Niektórzy obrośli już w piórka stawszy się policjantami, listonoszami, strażakami, zawodowymi podoficerami WP, tramwajarzami... W okresie międzywojennym standardem była "siedmioklasówka", chociaż część z mieszkańców poprzestała nauki w klasie czwartej. O stałą pracę było trudno. W okolicy były tylko dwie państwowe fabryki zbrojeniowe - "Dzwonkowa" (produkowała łącznice telefoniczne) i Polskie Zakłady Optyczne (lornetki i celowniki do dział), które, łącznie z innymi prywatnymi, zatrudniały łącznie około tysiąca pracowników. Praca "na państwowym" zapewniała stałą i dość wysoką pensję, urlop i emeryturę. Ale i tam zdarzały się redukcje. Większość pracowała więc dorywczo - na budowach, przy rozładunku wagonów na stacji Waszawa Wschodnia, a w zimę przy sprzątaniu śniegu. Tato był początkowo terminatorem w garbarni swego wuja. W roku 1936 poszedł do wojska, gdzie, jako kaprala nadterminowego, zastała go II wojna. Ranny, dostał się do niewoli radzieckiej a po paru miesiącach wymieniono go za Ukraińca i przekazano Niemcom. Pracował w okolicznych majątkach rolnych, podobnie jak jeńcy z całej okupowanej Europy, Amerykanie, Brytyjczycy, Hindusi, Arabowie i, tylko Bóg wie, kto jeszcze. Szczególnie źle byli traktowani niewolnicy sowieccy. Wyniszczająca praca i głodowe racje żywnościowe oraz brak pomocy ze strony Międzynarodowego Czerwonego Krzyża powodowały, iż po każdym przemarszu kolumny byłych żołnierzy Armii Czerwonej pozostawały na poboczach trupy.
Podczas okupacji pracy było jeszcze mniej. Mieszkańcy Grochowa nie należeli do najbogatszych i nie wymieniali kosztowności oraz dzieł sztuki na żywność. Nielicznych Żydów wysiedlono jeszcze pod koniec 1939 roku, tak że i, powszechne w innych dzielnicach, "szmalcownictwo" nie miało tu racji bytu. Pozostawał nielegalny handel płodami rolnymi, chlebem, rąbanką. Późną jesienią 1943 roku, podczas transportu kartofli z okolic Grójca, aresztowano mamę. Pojechała "na roboty" do Saksonii, gdzie przypadkowo spotkała mojego tatę. Pracowała wówczas w piekarni a ojciec przyjechał "fasować" chleb. Po wyzwoleniu przez wojska amerykańskie bardzo długo zastanawiali się, gdzie się dalej udać. Wcześniej nawiązali kontakty z Francuzami, Amerykanami a nawet jednym Australijczykiem. Po paru dniach okupacji wojska Wuja Sama zaczęły się wycofywać aby przekazać niektóre tereny Armii Czerwonej. Trzeba było podjąć błyskawiczną decyzję, jeśli myślało się o wyjeździe na zachód. We wrześniu 1945 roku odbył się ślub moich rodziców w kościele przy placu Szembeka. Po wojnie sytuacja zmieniła się diametralnie. Nagle wszyscy, którzy chcieli, mieli pracę. Fabryki wyrastały, jak grzyby po deszczu. Budownictwo mieszkaniowe stało się główną "gałęzią produkcji". Ojciec, po powrocie ze stalagu, zaczął jako brygadzista odbudowywać tzw. "drapacz chmur" przedwojennej firmy ubezpieczeniowej Prudencial (dziś hotel "Warszawa"). Nie myślał nawet o wstąpieniu do Partii. Po prostu pracował. Może to się wyda niektórym z czytelników dziwne, ale został przodownikiem pracy - odznaczanym, nagradzanym etc. Równolegle ja zostałem w terminie i we własnej parafii ochrzczony a później poszedłem normalnie do pierwszej komunii.
Mieszkańcy kamienicy stanowili "zgraną paczkę". Nikomu nie przyszło na myśl słać donosy na sąsiada, który we wspólnym wychodku przypadkowo powiesił podartą gazetę ze zdjęciem Stalina. Ale nie narzekano też na władze, gdy przesiadywano przed domem w ciepłe wieczory. Każdy miał przecież pracę, dach nad głową i co włożyć do garnka. Nikt nie chodził oberwany i w dziurawych butach. Przepychanki na szczycie i procesy polityczne uznawano za rzeczy normalne przy wyścigu do koryta a w polityce rolnej sympatią cieszyli się raczej zwolennicy kolektywizacji niż rozkułaczani, którzy - powiększając za wszelką cenę swe gospodarstwa - często byli przyczyną przedwojennej biedy i migracji mieszkańców kamienicy. Osobiste porachunki załatwiano we własnym gronie nie mieszając do tego milicji. Ponieważ wszyscy się znali, każda nowa twarz była poddawana kwarantannie, a gdy się stosowała do niepisanych praw, natychmiast zyskiwała opiekę całej społeczności. Zresztą i kościół nie był obdarzany szczególną estymą i on strał się stać na uboczu. Z okresu "grochowskiego" nie zapamiętałem żadnej wizyty opłatkowej, chociaż choinka stała u nas co roku. Na przeciwnym rogu Zamienieckiej znajdował się punkt zborny mężczyzn z sąsiedztwa. Z fryzjerem, budką z papierosami i kioskiem "Ruchu" sąsiadował pomalowany na wesoły, zielony kolor "zdrój piwny" pod dwoma rozłożystymi kasztanami. Niezwykłego samozaparcia wymagało przejście mimo z papierosami czy gazetą (chociaż "wyskakiwało się tylko na sekundkę") a już nie wypicie kufla haberbusza złamanego z dubeltowym czy porterkiem po sobotniej wizycie u fryzjera uchodziło za świętokradztwo. Dla dam i młodzieży było ciemne piwo słodowe a kwas chlebowy dla niemowlaków. W upalne dni napoje chłodzono blokami lodu, które przywoziła ta sama, co beczki i skrzynki, rolwaga (poprzednik TIR-a) zaprzężona w czwórkę lub szóstkę perszeronów. Nigdy nie było burd, bo żony były czujne, a i bufetowa też doskonale wiedziała, kiedy biboszowi wydać ostatni kufel. Gdy miałem lat siedem czy osiem, ojciec zaprowadził mnie pierwszy raz na piwo, oczywiście po sakramentalnym fryzjerze. Cnotę straciłem małym ciemnym podanym w "dorosłym" kuflu, chociaż już wcześniej raczyłem się, mającym podobną moc, podpiwkiem wytwarzanym w letnie upały przez matkę w oranżadówkach zamykanych na pałąkowate porcelanki, które nieodpowiednio otwierane potrafiły zamienić się w gaśnice pianowe.
W roku 1953, po ośmiu latach "siedzenia w domu", poszła do pracy moja mama a ja zacząłem chadzać do przedszkola. Z wolna pustoszały kolejne sutereny. My przenieśliśmy się w roku 1958 na Wolę do nowooddanego bloku ze wszystkimi wygodami. To było już inne miasto, zupełnie inni ludzie i zwyczaje, chociaż odległe tylko o kilkanaście przystanków tramwajowych.
Parę dni temu przyjechawszy do Warszawy odbyłem nostalgiczny spacer po okolicach tak dobrze mi znanych prawie pięćdziesiąt lat temu. Niewiele się zmieniło - nasze mieszkanie zajmuje zakład krawiecki, drewniane budki na podwórku zastąpiły murowane pawilony, zniknął "zdrój piwny" (nawet po kasztanach nie ma śladu), parcelę węglarza wypełniła kilkupiętrowa czynszówka, zlikwidowano pętlę stodwójki - chociaż sama linia pozostała. Kanałek wtłoczony w betonowe koryto oddziela teraz dwa blokowiska w stylu późnego Gierka a po lotnisku pozostały tylko hangary zamienione na oblepione reklamami magazyny. Bazar nadal spełnia swoje funkcje handlowe, wydaje się nawet większy. Lecz zniknęły przyciągające cała Warszawę "ciuchy". Nie ma już konnych wozów z zieleniną i żywym drobiem. Ale wszystko inne jest prawie bez zmian - nawet, co mnie najbardziej zaskoczyło, fabryczka choinkowych świecidełek egzystuje w tym samym miejscu. Tylko wszędzie pachnie malizną, jest smutno i szaro - pomimo powodzi świateł i wielobarwnych billboardów. Cóż, dzieciństwo rządzi się zupełnie innymi prawami. Sto razy łatana futbolówka jest więcej warta niż najnowszy model ferrai a szmacianej lalki nie zastąpi Barbie w najmodniejszej kreacji.