Teren średniowiecznego, krzyżackiego Torunia dzieli się na Stare i Nowe Miasto. Na środku kwadratowego Rynku Starego Miasta stoi równie kwadratowy ratusz - ze stylu to będzie gotyk, ale gdzie prawdziwy a gdzie podrabiany - tego nie potrafię powiedzieć. Ratusz ze swoja wieżą był dla mnie zawsze przyjazną budowlą. Trochę przypominał mi zamek - ma bramę a w środku dziedziniec - i pocieszał mnie trochę po utracie naszego zamku. Mój dziadek mógł mi podczas spacerów po nadwiślańskich ruinach tłumaczyć, że zburzenie zamku krzyżackiego było bohaterskim aktem mieszczan toruńskich, chcących wyzwolić się spod panowania Zakonu - i tak uważałam to za okropną głupotę - popsuć własny toruński zamek! A tak fajnie by było, gdyby jeszcze stał! Tym można by się pochwalić przed znajomymi z innych miast - to by było coś. Marzyłam, że ktoś rozsądny go kiedyś odbuduje. Ale jak na razie się nie doczekałam, a w międzyczasie przestałam czekać. Wracając do Starego Rynku - no to oczywiście pomnik Kopernika pod ratuszem - najbardziej popularny punkt spotkań - ustawiono koło niego specjalne ławki, bo czekając na siebie podczas łażenia po mieście dobrze jest usiąść na chwilę. Fontanno-pomnik grajka, którego skrzypiec słuchają oczarowane żaby. Słynna "Kamienica pod gwiazdą", dziś odnowiona, ale za moich czasów równie odrapana i szara co inne, nigdy nie rozumiałam, dlaczego się nią tak zachwycają. W środku nigdy nie byłam. Położony trochę na uboczu dziwnie nieforemny kościół NMP, wysoki ale bez wieży, przenikający starością i dostojnością, mimo ciągłych remontów zawsze sprawiał wrażenie zaniedbanego i nie do naprawienia, ale robił wrażenie. Zawsze pełen spieszących i przepychających się pruski budynek Poczty Głównej. Obok - "nowoczesny" prawie obok innych - kościół oo. Jezuitów, akademicki, dość "zwyczajny", ale za to żywy. Nasz Dwór Artusa jest właściwie niebrzydki, ale nic tak naprawdę szczególnego w środku nie zostało, ocalał tylko budynek, dziś sprzedają tam pierniki, a w drugim oknie ulokowała się jakaś nowoczesna sieć drogeryjna. Gdzieś w głębi w Sali Głównej odbywają się od czasu do czasu jakieś kulturalne imprezy, ale na zewnątrz nie bardzo to widać. Idąc od rynku ku Wiśle - stare spichlerze, nasza własna Krzywa Wieża - proszę się nie dziwić, co ci ludzie tam przy niej wyrabiają, ujrzawszy paru uderzających właśnie nosem o twardą nawierzchnię ulicy. Mówi się, że ten kto da radę stanąć pod ścianą Krzywej Wieży, przykładając tył pięt ściśle do ściany, tam gdzie wyrasta ona z ziemi (ściana się dość mocno nachyla, a więc nos stojącego w ten sposób znajduje się dość daleko przed jego stopami) i wyciągając ręce przed siebie, nie straci równowagi, ten ma czyste sumienie. Jakoś zadziwiająco wiele osób próbuje daremnie siebie i innych o tym przekonać. Dalej uliczkami - dom narodzin Kopernika, muzeum. To strasznie praktyczne - kiedy mnie tu w Niemczech pytają, skąd jestem, a "Thorn" już nikomu z młodszych nic nie mówi, wystarczy powiedzieć, że to tam, gdzie się Kopernik urodził - i już się wszystkim wydaje, że coś kojarzą i coś niby wiedzą. Za to mi się tutaj wydaje znajomym i prawie rodzinnym, kiedy spotykam tu ślady pokrzyżackie, a jest ich tu wiele. Sporo "naszych" Krzyżaków pochodziło właśnie z terenów, gdzie teraz mieszkam. Podobno projektant zamku w Malborku gdzieś się tu niedaleko urodził. Krzyżaków pamięta najstarsza chyba i najładniejsza część dość ponurego, ale interesującego kościoła św. Janów. Jego dzwon "Tuba Dei" był kiedyś największy w Polsce, dopóki "Zygmunt" go nie przegonił. No, ale przegrać z królem to jeszcze da się znieść - niech mu będzie. Rynek Nowego Miasta, do którego ze Starego dochodzi się szerokim i dość długim deptakiem - ze skromnym malutkim byłym protestanckim kościółkiem, za moich czasów zamkniętym na cztery spusty - to głównie było targowisko. Obok przypominający trochę Janów, ale nie tak posępny, sympatyczny kościół św. Jakuba. Dalej dziecięcy teatr lalkowy itp. Ale wszystko już dużo skromniejsze niż na Starym Mieście, nie ma tego polotu. Wróćmy więc spowrotem. Co w centrum Toruniu uderza, to ilość księgarni. Są nieduże, ale za to jest ich naprawdę wiele, jest po czym chodzić i przebierać. Mówi się, że w Toruniu osiedliła się po wojnie spora część kresowej inteligencji - i że to wpłynęło na dzisiejszą atmosferę miasta. Toruń miał i ma pretensje do bycia miastem kultury. Może jak na razie mniej ją tworzy, ale za to z niej spokojnie, jakby trochę sennie, żyje. Szczególnie przyjęcie jego zabytkowej części na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO w ostatnich latach jakby tą wizję własną potwierdziło.
Wydaje mi się, że poprzez mieszkanie w Niemczech nauczyłam się lepiej Toruń rozumieć, a przynajmniej niektóre jego aspekty. I to nie chodzi tylko o to, że umiem przeczytać stare gotyckopiśmienne napisy, wyłażące niekiedy na niektórych odrapanych ścianach. Szczególnie na jesieni i w adwencie w starych miastach Niemiec odżywają na chwilę stare tradycje i coś jakby duch średniowiecza, nigdy tu do końca nie odcięte od rzeczywistości poprzez taką cezurę jak komunistyczne radykalne zrywanie z przeszłością i celowe wykorzenienie. Wtedy zdaje mi się, że lepiej pojmuję Toruń i niektóre rzeczy, które przedtem wydawały mi się dziwne, niezrozumiałe, bez nadającego im sens kontekstu. Napotykanie się w starszej niemieckiej literaturze niekiedy na takie sformułowania, jak np. "słodkie jak toruński piernik", lub czytanie, jak wymieniają te słodycze w "na jednym wydechu" z piernikami z Norymbergi - dawniej te miasta zażarcie i bez rozstrzygnięcia konkurowały ze sobą o palmę pierwszeństwa w tej sztuce - napełnia mnie zawsze jakby radością z uznania, jak i równocześnie też żalem, że współcześnie żaden młody czytelnik, oprócz mnie, tego w Niemczech nie rozumie. Że dobrze znają i cenią słynne "Nürnberger Lebkuchen" z ich prawie symbolicznym znaczeniem, a "Thornsche Pfefferkuchen" to dla nich nic nie mówiący archaizm. Dzisiejsze toruńskie pierniki zdają mi się tylko produktem rynkowym, brak im zupełnie tego czaru jakim zawsze, mimo jeszcze większej reklamy, otoczone są ich norymberskie odpowiedniki. Może to dlatego, że w Norymberdze sztuka pieczenia pierników nadal jest otoczoną tajemnicą rodzinną, że dzisiejsze nowoczesne firmy wywodzą się ze starych rodzin z cechu piekarzy pierników, których nazwy noszą, i dbają o zachowanie wrażenia wtajemniczonych mistrzów tej sztuki. Natomiast "Kopernik" jest firmą pokomunistyczną, która za komuny przez pewien czas eksportowała wszystkie pierniki za granicę, tak że był taki okres w moim życiu, kiedy zdążyłam zapomnieć, jak pierniki tak naprawdę smakują. No, czasem dostało się paczkę twardych jak kamień, pokrytych czekoladowo - podobną mazią. Jakość się co prawda teraz bardzo poprawiła, ale nadal brak tej atmosfery. Tego chyba już nie uda się odtworzyć. W Toruniu, jak na pruskie miasto, element polski zawsze był zadziwiająco żywy. Jakoś wyczuwają to i turyści niemieccy, masowo zalewający miasto latem i przynoszący mile widziane dochody. Bardzo lubią Toruń, bo jest ładny, ale nie mają względem niego poczucia, że to ich miasto, które musieli oddać, jak w stosunku do Gdańska czy do miast Śląska. Za to kiedyś dawno temu zaszokowała mnie reakcja paru starszych babć na wschodzie Polski, gdzieś na dworcu autobusowym w jakimś miasteczku pomiędzy Białymstokiem, Lublinem a Sokółką. Widząc moją tarczę szkolną na rękawie kurtki i czytając "Toruń" wykrzyknęły: "Oj, to daleko, to prawie jakby za granicą!".