rozrywka   podróże   fachowo   kontakt   startuj
jaWsieci
 jaWsieci podróże Moje Miasto WROCŁAW, W KTÓRYM WSZYSTKO PŁYNIE
 Redaguje: Łukasz Medeksza
Wrocław, w którym wszystko płynie
Gdzie nie spojrzeć, tam woda. Gdzie się nie ruszyć, tam trzeba przejść przez most. Nie dziwota, że takiemu miejscu patronuje iście "wodny" św. Jan Chrzciciel.

W lipcu 1997 r. woda krzyknęła: "Oto jestem!". Pod moim domem zaległa nocą cisza. Na całe dwie doby. Żadnych przejeżdżających tuż pod oknem (jak zwykle) autobusów, żadnych samochodów. Nic. Tylko plusk wody. Gdzie okiem sięgnąć - woda. Powódź zalała pół miasta.
Moje miejsce na ziemi okazało się ulotne. Przecież panta rhei - wszystko płynie. Nic, co doczesne, nie może być wieczne. Całkiem jak sen. Bo gdy myślę o Wrocławiu, uświadamiam sobie, że nie ma takiego podwórza, takiej dzielnicy, którą mógłbym określić w pełni i na zawsze "swoją", do której wciąż bym wracał. To raczej zbiór luźnych punktów. Co je łączy? Pamięć. Moja własna. A jeszcze bardziej - sny, w których te punkty występują.
Związany jestem przede wszystkim z miastem jako całością. I żeby ową całość jakoś uchwycić, a następnie powiązać ze snami i pamięcią, potrzebny jest wysiłek intuicji. Oraz wyobraźni. Szczypta działań mitotwórczych. Bo cały dowcip polega na tym, by odkryć mit miasta. Odkryć go na zewnątrz i w sobie. A odkrywać można tylko żyjąc i tworząc - zatem każdy z nas jest i odkrywcą, i współtwórcą mitu. Opowieść o mieście musi więc być otwarta. Wszystko się może zdarzyć. Bo przecież wszystko płynie.

Jest zimowa noc, wrocławski park Staszica. Wszędzie biało od śniegu. Paweł, mój kolega (imię zmienione), wraca z imprezy. Po lewej ręce ma Dworzec Nadodrze, po prawej dwa ogromne kominy elektrociepłowni. Okolica raczej nieciekawa - wszak to serce Śródmieścia. Pawłowi szumi w głowie, ale słuch go nie myli - ktoś za nim idzie. Śnieg trzeszczy, słychać łamanie leżących gałązek. Paweł nerwowo obraca się... Nikogo. Idzie dalej. Sytuacja się powtarza... Znów nikogo. W parku jest pusto. Ale z tyłu widać czyjeś świeże ślady. Paweł zaczyna uciekać. Wpada jak wicher do domu... Nazajutrz opowiada o wszystkim matce. I ona wtedy mówi mu coś, co wryje mu się na zawsze w pamięć: - W tym parku straszy. Po wojnie ruscy rozstrzelali tu grupę niemieckich żołnierzy. Ciała wrzucili do dołów i zasypali. Ludzie to widzieli. I na zawsze zapamiętali. - Potem wyglądają razem na korytarz i odkrywają, że oprócz śladów Pawła są jeszcze czyjeś. - Przyprowadziłeś do domu ducha - komentuje krótko jego matka. (Kilka lat później Park Staszica został rozkopany. Znaleziono zbiorową mogiłę niemiecką).
Skąd tu tyle trupów? Kto zamienił Wrocław w gruzowisko? Ostatnio znany piosenkarz zaśpiewał, że Wrocław zawsze poddaje się ostatni. Może nie zawsze, ale raz tak faktycznie było. Na początku maja 1945 roku konał Berlin, Niemcy były opanowane. A Wrocław wciąż zaciekle się bronił - toż tutaj kiedyś żył i tworzył autor Deutschland, Deutschland über alles! Miasto padło dopiero 6 maja - cztery dni po Berlinie. Miejscowy zwierzchnik NSDAP, Karol Hanke, zdążył o świcie odlecieć swoim małym samolotem w nieznane. Gdzie wylądował? Czy w ogóle gdzieś wylądował? Tego do dziś nie wiadomo.
Czas stanął w miejscu. Trzymiesięczne oblężenie Wrocławia doszczętnie zrujnowało większość zabudowań. Niemcy burzyli, by się bronić, Rosjanie i Polacy burzyli, by zdobywać. Gdy było po wszystkim, wysiedlono z miasta niemal wszystkich dotychczasowych mieszkańców (ponad 600 tysięcy osób). Na ich miejsce przybyli ludzie, którzy nigdy w tych stronach nie mieszkali, w dodatku mówili zupełnie innym językiem i mieli zupełnie inne obyczaje. To oni przywracali rumowiska życiu. Pamiętali jednak, że nie są u siebie. - W każdej chwili mogą wrócić Niemcy! - przekonywali się nawzajem. I wzdychali za naprawdę swoimi rodzinnymi stronami. Zwłaszcza za Kresami Wschodnimi. Tę tymczasowość - od strony prawnej - przeciął dopiero układ polsko-niemiecki z grudnia 1970 roku. Republika Federalna Niemiec uznała powojenne granice Polski. I pogodziła się ze stratą Wrocławia.
W mieście zostali ledwo jacyś pojedynczy Niemcy. Moja mama wspomina, że gdy chodziła do liceum (połowa lat 60-tych), w jej szkole funkcjonowała jeszcze osobna klasa dla młodzieży niemieckiej. Dla mnie to już jest sfera rzeczywistości wirtualnej. Chociaż nie... Był koniec lat 80-tych. Uczyłem się przez trzy lata w ogólniaku w Śródmieściu - dzielnicy niemal nietkniętej przez wojnę, wypełnionej zmurszałymi, późno-19-wiecznymi kamienicami. Kilka osób z mojej klasy pomagało społecznie jakimś starszym ludziom mieszkającym w tych kamienicach. I ktregoś dnia poszedłem z jednym z kolegów wnieść węgiel pewnej staruszce. To było dosłownie 100 metrów od Parku Staszica, w którym straszy. Sceneria, jak w filmie grozy: stara elewacja bez tynku, chałupa ledwo zipie, drewniane schody trzeszczą... Babulinka żyła w małym mieszkanku, na jakimś wyższym piętrze. I kiedy już wniśliśmy ten węgiel i się pożegnaliśmy, kolega mi powiedział, że to stara Niemka, której nie wysiedlono po wojnie z Wrocławia... Faktycznie, myślę sobie, to pasuje - ten dom, ta staruszka i jakiś wyblakły cień niegdysiejszych mieszkańców. I jeszcze te duchy w parku na dole... Udało mi się musnąć wpisaną w żywego człowieka przedwojenną przeszłość miasta.

Niedaleko stąd, po wschodniej stronie Dworca Nadodrze (paręset metrów od parku z duchami), biegnie na pónoc droga ku Trzebnicy. Czyli obecna ul. Trzebnicka. Musiał nią przechodzić tuż po swej konwersji słynny 17-wieczny wrocławski mistyk, Anioł Ślązak (Angelus Silesius). Miał 30 lat i jeszcze kilka dni wcześniej nazywał się Jan Scheffler. Ale 12.06.1653. ochrzcił się w kościele św. Macieja (na Starym Mieście), przybierając imię Anioła. Obiecujący luteranin został żarliwym katolikiem. Tak żarliwym, że zaraz po swoim chrzcie "odprawił pielgrzymkę do Trzebnicy, jako posłaniec Boży z gorejącą pochodnią w lewej ręce, z krzyżem w prawej, z cierniową koroną na głowie i z serafickim zapałem w sercu". Szedł przez Śródmieście. I być może już wtedy układał pierwsze strofy "Cherubowego wędrowca". Dzieła, które zadedykował Bogu porównanemu do wodnej otchłani, "niewyczerpanemu zdrojowi i źródłu wszelkiej mądrości", zaznaczając, że "oddaje z powrotem tę małą kropelkę, która łaskawie wypłynęła z Jego wielkiego morza".
Śródmieście... Oto prawy brzeg Odry (Wrocław północny). Miasto rozwijało się tu najpóźniej. Anioł Ślązak mijał jeszcze pola i chatynki. Od stu lat na ich miejscu rośnie kamienna dżungla kilkupiętrowych kamienic czynszowych z okresu gwałtownej industrializacji miasta. Nietkniętych przynajmniej od pół wieku (kto ma kasę na remonty?!). Brakuje tynków, w ścianach widnieją ślady po kulach, balkony nie raz podtrzymywane są drewnianymi żerdziami. Do pełni obrazu dodajmy labirynty małych, brukowanych uliczek. I szeptaną na ucho radę, by po zmroku raczej się tędy nie włóczyć.
Do 20. roku życia (z kilkuletnią przerwą, gdy nie było mnie w kraju) mieszkałem z rodzicami w 10-piętrowym bloku przy ul. Pomorskiej. Tuż przy Moście Pomorskim na Odrze. Bloki w tym miejscu są trzy i wyrastają pośród morza starych kamienic. Ten odcinek Pomorskiej to sam kraniec (a może raczej początek) całej dzielnicy.
Mieszkaliśmy na 6. piętrze. Okno mojego pokoiku wychodziło na podwórze, na zachód. Kamienice - które widziałem z góry - miałem po prawej i lewej stronie. Przede mną rozciągała się bezkresna przestrzeń z zarysami olbrzymich blokowisk zachodniego Wrocławia na horyzoncie. Tuż nad ciągiem kamienic po lewej, gdzieś na jego końcu, powiewała za PRL-u czerwona flaga. To gmach KW PZPR przy ówczesnym pl. Dąbrowszczaków (a dzisiejszym Maksa Borna) - raptem paręset metrów od mojego bloku (obecnie jest tam Wydział Fizyki uniwersytetu).
Ale to nie czerwona flaga stanowiła dominantę widoku. Oto na prawo, w oddali, niepokoiły mnie od najwcześniejszego dzieciństwa dwa potężne kominy - wyrastające jakby z dachów kamienic, wąskie i długie, a do pewnej wysokości nawet pręgowane. O nierównej wysokości. Bił z nich dym - często na nasze okna. I mimo oddalenia, notorycznie miałem sadzę na parapecie. Te kominy to wrocławska elektrociepłownia - obiekt mojej dziecięcej fascynacji i źródło sennych lęków. Do dziś śnię o wzgórzu, zza którego dobywa się dym. Wchodzę na nie i raptem moim oczom ukazują się dwa monstrualnych rozmiarów kominy... Traf chciał, że liceum, do którego przez trzy lata chodziłem, znajduje się niemal dokładnie pod elektrociepłownią. Więcej - na basen chodziliśmy do samej elektrociepłowni, a więc dokładnie pod "moje" kominy... Ufff...
Na podwórko nie chodziłem (chyba głównie dlatego, że w "newralgicznym" dla zawierania podwórkowych znajomości okresie nie było mnie w Polsce). Za to na przerwach w ogólniaku zwiedzałem z kolegami z klasy najciemniejszy rejon Śródmieścia - a więc właśnie okolicę elektrociepłowni. Ulice: Kaszubska, Kurkowa, Otwarta, Podwórcowa, Ptasia i z dziesięć innych. Nasz rejon. I także przestrzeń moich snów - tu zawsze wyczuwam niepokój i zagrożenie (spotęgowane bliskością kominów, ale nie tylko). Mieliśmy z chłopakami w pełni rozpracowaną mapę okolicznych piekarni, sklepów z oranżadą i cukierni (najlepsze bezy i pączki w mieście były przy samej Pomorskiej, obok szpitala). Niedaleko stąd mieszkała owa stara Niemka, której wniosłem węgiel. Nieco dalej na wschód, na linii elektrociepłowni, za parkiem z duchami stoi całkiem interesujący, choć totalnie zaniedbany, neogotycki Dworzec Nadodrze. W okolicy pełno sklepów z wódą (choć w tamtych czasach jeszcze ich nie odwiedzałem) i -ma się rozumieć- masa meneli. Od niedawna właśnie tutaj działają skłotersi z Rejonu 69 - po przymusowej wyprowadzce ze skłotu na Reja (też Śródmieście, tyle że znacznie dalej na wschód), otrzymali od miasta budynek w podwórzu ul. Jagiellończyka. To dokładnie ta sama okolica i ten sam klimat. Zobaczymy, jak się odnajdą (ale myślę, że nieźle, bo parę osób z tej ekipy chodziło do tego samego liceum, co ja, więc znają tutejszą obyczajowość).
Spacerowałem sobie ostatnio tymi ulicami i spotkałem znajomego. Okazało się, że kupił tu rok temu mieszkanie. Otwieram szeroko oczy i pytam: - No i jak?! Jak sąsiedzi? - A on na to: - Wiesz, jest fajnie. Na pewno lepiej, niż w bloku. Ale musiałem już doprowadzić do sądowej eksmisji lokatorów jednego z mieszkań. Nie dawali mi żyć. Melina działała cała dobę.
Dziwnie potoczyły się tu losy domofonów. Zakładano je wszędzie, jakieś 10 lat temu. Nie ominęło to także Śródmieścia. Ale oto teraz, w tej jednej dzielnicy, są całe kwartały kamienic, których bramy nie są zamykane na klucz, a domofony od dawna nie działają... Można swobodnie przemieszczać się podwórzami. Dzień i noc, bez przeszkód. Zupełnie inna mentalność, inna cywilizacja.



  1   2   3   4  


Mój portal


pogoda
wiadomości
prasówka
kalendarz
kontakt:
poczta
sms
czat
dyskusje
forum
blogi
kartki
e-dyski
strony
tematy
szukam:
e-zasoby
tv & radio
odjazdy
rozrywka
podróże
zdrowie
sztuka:
teatr
kino
muzyka
literatura
e-galeria
muzeum
recenzje
inicjatywy
wydarzenia
zakupy
pieniądze
fachowo
patronaty
reklama
taxi




Karton w E-galerii
O portalu | Kontakt | Komunikaty | Nawigator | Reklama | Strony WWW | Serwer | Współpraca | Regulamin
© Copyright by jaWsieci 2001-2021. Korzystając z portalu zgadzasz się na stosowanie Cookies
[do góry]