Jestem Zawiercianinem. Ale co to oznacza? Spróbujmy się zastanowić. Na pewno to, że mieszkam w mieście położonym, o czym mało kto z mieszkańców innych regionów wie, u źródeł jednej z większych polskich rzek - Warty. Od rzeki pochodzi nazwa miasta - o ówczesnej niewielkiej wiosce mówiono, że leży "za Wartą", czyli na "Zawarciu". Stąd droga do Zawiercia nie była już daleka. Samo Zawiercie leży - no właśnie, gdzie? Potocznie przyjęło się, że w Zagłębiu Dąbrowskim (choć ludzie z dalej położonych regionów nie rozróżniają takich subtelności - i mówią: Śląsk), ale to nie do końca prawda, bo sporo racji przemawia za tym, że to już nie Z.D. Więc co? Związany ze Śląskiem region przemysłowy? Też nie bardzo - nawet dawne województwo katowickie kończyło się u mojej koleżanki na placu, dalej było już raczej rolnicze częstochowskie. Może więc rzecz rozpatrywać w kategoriach bioregionu: przyroda (bardziej) plus kultura (mniej)? Wychodziłoby nam, że to albo Nadwarcie (to moja nazwa), ciągnące się od nas, przez Myszków, po Częstochowę; albo obszar między Wartą a Pilicą (ta druga spora rzeka ma swoje źródła w nieodległym miasteczku o tej samej nazwie) - Wartopilicze (bo Warta większa; to też moja nazwa). Jeszcze inaczej można powiedzieć, że chodzi po prostu o jeden z krańców Jury Krakowsko-Częstochowskiej - ale mnie takie ujęcie problemu nie odpowiada, bo co my mamy na ten przykład wspólnego z takim Ojcowem? Jak ktoś lubi określenia podręcznikowe, to ostatnie niech przyjmie do wiadomości i już wie, gdzie leży Zawiercie. A jak ktoś jest z geografii słaby, to powiem mu, że Zawiercie leży w połowie kolejowej drogi z Katowic do Częstochowy, lub nieco w bok od położonego na tej samej trasie drogowej Siewierza. Leży też - to informacja dla mieszkańców oddalonych regionów - na trasie kolejowej Katowice - Warszawa, przy tzw. Centralnej Magistrali Kolejowej. By dopełnić obrazu sięgnijmy do historii: będąc wioską Zawiercie przez wieki XV-XVIII znajdowało się w Księstwie Siewierskim, później, pod zaborami, było to Królestwo Polskie, czyli zabór rosyjski, w czasie I wojny światowej osada znalazła się we władzy Niemców, a częściowo i przejściowo także Austriaków.
To wskazanie na linię kolejową jest ważne, bo gdyby Zawiercie leżało gdzie indziej, to i inaczej potoczyłyby się losy miasta. Jeszcze sto kilkadziesiąt lat temu była tu po prostu wieś. Później nieopodal niej poprowadzono linię Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. No i się zaczęło. Wielki przemysł (głównie hutniczo-odlewniczy i bawełniany), napływ ludności, rozbudowa osady, administracja, a w efekcie - prawa miejskie w roku 1915. Miasto jest zatem młode, choć to też zależy jak patrzeć, bo wszak wchłonęło jakiś czas temu Kromołów (właśnie tam są źródła Warty) - dziś podmiejską, byle jaką dzielnicę, w późnym Średniowieczu - niewielkie może, ale jednak miasto pełną gębą.
Wracajmy do mnie. Oprócz tego, że mieszkam w Zawierciu, czuję z tym miastem pewną więź. Wszyscy się dziwią takiemu postawieniu sprawy: współmieszkańcom to miasto wydaje się ohydne i kto może to stąd zmyka, albo zostaje i narzeka, odwiedzającym nie podoba się za cholerę. A ja czuję się tu dobrze, jednak gdy pytano mnie dlaczego, nie potrafiłem odpowiedzieć w taki sposób, by pytający rozumiał w czym rzecz. To nie jest kwestia obiektywnych faktów (atrakcje turystyczne, miejsca rozrywek wszelakich, ciekawy układ przestrzenny, łatwo wyczuwalny, pociągający klimat itp. - tego u nas nie ma), lecz subiektywnego poczucia zadomowienia w tej przestrzeni, odnajdywania się tam, gdzie innym śmieszno i straszno, wydeptywania własnych ścieżek. O te ścieżki się właśnie rozchodzi. To ważne: skoro wydeptywałem ścieżki sam, to są one specyficzne i dlatego ta opowieść nie będzie o mieście takim, jakie jest obiektywnie (od tego są przewodniki i monografie - pierwszą z nich przeczytałem przed dwoma laty), ale takim jakie ja odczuwam i przede wszystkim - jak je poznawałem.
Moja rodzina tylko w połowie jest stąd. Mama pochodzi z mazurskich Mikołajek i Mrągowa (gdzie zdarzyło się w wieku przedszkolnym mieszkać i mnie), tata i jego rodzice są rodowitymi mieszkańcami miasta. Babcia i dziadek byli "miastowi", pradziadek był pisarzem (nie od powieści - od dokumentacji miejskiej), ciotek i wujków w różnym wieku i w różnych dzielnicach jest w mieście sporo. Jesteśmy więc mieszczuchami przynajmniej od kilku pokoleń - na pewno już od momentu, gdy miasto oficjalnie zostało miastem (prawa miejskie - 1915, narodziny dziadka - 1916).
W Zawiercie wrastałem stopniowo. Zaczęło się od Borowego Pola, czyli dzielnicy, w której dom mieli dziadkowie. Tam zamieszkałem po przyjściu na świat, później była czteroletnia "przerwa w życiorysie" i epizod mazurski, wróciłem wraz z rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej. "Siódemka" mieściła się w tej dzielnicy, na tymże Borowym Polu pracowali rodzice, tutaj było wszystko co istotne. Dlatego też Borowe Pole długo pozostawało środkiem mojego świata. Dzielnica to podmiejska, kiedyś (przed wojną, wtedy wprowadził się tu pradziadek ze strony babci) związana administracyjnie z gminą Rudniki, ale gospodarczo samowystarczalna (był tu młyn, niewielka fabryczka - własność szwedzkiego kapitału: robiono w niej głównie gwoździe do podków na export i trochę innego żelaznego rupiecia, po 1989 roku Szwedzi przypomnieli sobie o niej, by wkrótce zainteresowanie stracić, dziś całość uruchamiana jest okresowo, w miarę potrzeb), zaczęła się rozrastać po II wojnie światowej. Wtedy dziadkowie wzięli ślub, głowa rodziny zaczęła prowadzić warsztat stolarski: najpierw meble - mieli nawet sklep na Żabkach, później stolarka budowlana - drzwi, okna, schody, boazerie; na piętrze tego warsztatu mieszkali przez kilka lat w jednej izbie, by po kilku latach wybudować naprzeciwko dom, wówczas największy w dzielnicy (zachowała się w przekazach rodzinnych historia, jak dziadek z babcią za Bieruta pojechali do Katowic kupić przydziałowe lustra do robionych szaf. Nie było wtedy jeszcze stacji Zawiercie Borowe Pole, więc pociąg stawał w polu, a ludzie wysiadali wprost na tory - no i przy wysiadaniu babcia stłukła lustro). W całej ówczesnej dzielnicy mieszkała garstka osób - kilkadziesiąt domów wygląda na pochodzące z tamtego okresu, przedwojennych jest jeszcze mniej, na starych zdjęciach widać gdzie niegdzie domek i mnóstwo pustej przestrzeni, dzisiaj już zabudowanej dość szczelnie; z dzieciństwa pamiętam ogromne niezabudowane połacie, gdzie bawiliśmy się w Indian, wojnę, urządzaliśmy sobie boiska - teraz stoją tam domy. Przez dzielnicę przepływa rzeka Rak, mająca źródła w Rudnikach, wokół pełno było grzybnych lasów (o rzut beretem leśniczówka). Zbiorniki wodne to tzw. Zalew, powstały we "włościach" Rejonu Dróg Publicznych, który ulokował się pod lasem, oraz stawy leśne: leśniczego oraz sąsiedni, wzięty w opiekę za PRL-u przez wędkarzy z koła wędkarskiego przy fabryce (ojciec też przychodził łowić, brat omal się tu nie utopił w dzieciństwie); jest jeszcze niewielki stawek za sklepem na "Borowcu" (tak zwano część dzielnicy za - od "mojej" strony - rzeką, przed nią były "Piachy"), który służył do hodowli narybka. Borowe Pole z natury było "autonomiczne": szkoła, kościół, przychodnia lekarska (w starym budynku, w którym w międzywojniu była reprezentacyjna siedziba szwedzkich kapitalistów, po wojnie przez jakiś czas szkoła, później dom dziecka), za komuny dwa sklepy ogólnospożywcze, monopolowy, kilku "prywaciarzy" z kioskami warzywno-owocowymi, wspomniana fabryka i RDP (była też atrakcja turystyczna przy tym ostatnim - skansen maszyn drogowych: walce, ciężarówki, nawet lokomotywa parowa, choć ona to raczej po drogach nigdy nie jeździła - kilka lat temu wszystko wywieziono na złom), dwa kioski "RUCH-u", kilka melin (w tym u pani Piwko, co za ironia losu... :-)), poczta, stacja kolejowa, nawet kino przyzakładowe "Zorza" z seansami w piątkowe popołudnia. "Na miasto", jak mawiano o wyprawach do centrum Zawiercia, jeździło się tylko po większe zakupy lub do pracy (ale i tak większość osób pracowała w fabryczce lub w RDP), nawet autobusy miejskie kursowały rzadko. W latach 60. i 70. istniał przyfabryczny klub sportowy, a raczej - piłkarski. Dlatego też kto nie musiał, ten poza dzielnicę się nie wypuszczał. Podobnie było ze mną. W czasach podstawówki mój świat kończył się na Borowym Polu - owszem, były jakieś wyprawy do centrum: do biblioteki, na stadion, do sklepów, powłóczyć się, ale gros czasu spędzałem na szkolnym boisku, w lasach otaczających dzielnicę, na budowach, na łąkach koło torów, na "Opuście" (miejsce gdzie na rzece próbowano stworzyć... basen - zostały tylko betonowe kloce), w piątki w kinie na jakimś Bruce Lee czy innym Shaolin. Paliliśmy w lesie ogniska z pieczeniem ziemniaków i kiełbasy, szukaliśmy skarbów (ongiś koledzy znaleźli w rzece przerdzewiały grzejnik - i orzekli, że to bomba), budowaliśmy szałasy i "bazy". Pamiętam tamten czas jako okres spokoju, niemal błogostanu - taka też była atmosfera dzielnicy. Tutaj wszystko toczyło się wolno, spokojnie, każdy każdego znał przynajmniej z widzenia.
Dzielnica zaczęła się zmieniać, gdy i ja poczułem potrzebę poszerzenia horyzontów. Schyłek PRL-u to okres napływania osób z zewnątrz: budowano nowe domy jednorodzinne, w szkole pojawiły się nowe koleżanki i koledzy. Coraz częściej wypuszczaliśmy się na miasto, po to i owo. Zaczęliśmy też chodzić na wagary: najchętniej do Rudnik, na hałdę pozostałą po kopalni rudy żelaza. Hałda zwała się "Górą Rudnicką", wznosiła się nad okolicą, widać z niej było całe Zawiercie, a w drugą stronę, przy dobrej pogodzie, skały Jury. Kopalnię zamknięto w latach bodaj 50., pozostała po niej hałda, rząd familoków (w środku typowej wsi!) i nasyp zdemontowanej wąskotorówki, którą na skróty, przez lasy, wożono urobek do Huty "Zawiercie" - no i chyba nazwa wsi, choć kto wie czy akurat od tej kopalni, czy też od jakichś dużo starszych prymitywnych odkrywek. Naprzeciwko "Góry Rudnickiej" za komuny istniała cegielnia, obecnie opuszczona i zdewastowana, z ogromnym wykopem po glinie obok, dziś zalanym wodą. Innym popularnym miejscem wagarów była tzw. Łakota, czyli płytki staw w lesie, z bijącymi źródłami, dającymi początek rzece Rak. Nazwa pochodziła od nazwiska przedwojennych (i obecnych) właścicieli tego terenu, sam staw położony był na jednym z krańców Rudnik, skąd blisko było do Blanowic (kiedyś wieś, teraz dzielnica Zawiercia, w czasie wojny ukrywał się tu ponoć Gomułka, nb. tego pana w innej wsi ukrywał też przez czas jakiś jeden z kuzynów dziadka).