Wraz z rozpoczęciem nauki w szkole średniej zacząłem częściej bywać w innych dzielnicach. Moja szkoła mieściła się na Argentynie, żulerskiej, cieszącej się złą sławą dzielnicy na drugim końcu miasta. Sama szkoła miała wyjątkowo korzystne położenie - w promieniu stu metrów znajdowały się dwie knajpy, dwa sklepy monopolowe i hurtownia win owocowych. W tamtym czasie Argentyna była już faktycznie spokojną dzielnicą, zła sława nie miała wiele wspólnego z teraźniejszością. Szkoła średnia i związane z nią poznawanie miasta miały niejednokrotnie charakter - co tu kryć - alkoholowy. Kolejne miejsca często poznawało się i oswajało podczas pijackich eskapad. Tak było z knajpą zwaną potocznie "u Ciosa" (do dziś nie wiem jak się naprawdę nazywa), na ulicy Szerokiej. Szeroka znajdowała się w jednym z niewielu ocalałych przed modernizacją kwartałów miasta. Leżała z tyłu Starej Bawełny, nieopodal nowoczesnego blokowiska, powstałego na miejscu wyburzonej dzielnicy z początku wieku (pamiętam jeszcze stare kino "Stella", gdzie w podstawówce prowadzano nas w styczniu każdego roku na "Dni Kina Radzieckiego", w kinie było zimno jak cholera, bo za całe ogrzewanie wielkiej sali robił piec kaflowy w kącie). Knajpa "u Ciosa" miała niepowtarzalny klimat: niewielka, ciasna, z półpiętrem, kominkiem i ciężkimi dębowymi stołami. W każdy piątek zbierała się w niej cała tzw. alternatywna młodzież z Zawiercia i okolic - tu wymieniano się nagraniami, umawiano na koncerty, stąd wyruszano na imprezy itp. Potrafiło się czasem zebrać i z 200 osób, zwłaszcza wiosną, gdy oprócz dwóch sal właściciel udostępniał też podwórze na tyłach lokalu. Atmosfera była świetna, zresztą właściciel knajpy był ponoć ex-ochroniarzem premiera Mazowieckiego: kiedyś w mojej obecności jedną ręką podniósł kolesia ważącego na oko ponad 80 kg i przez okno wyrzucił go z półpiętra na rosnący krzak bzu. W innych przypadkach wystarczyło, że wyszedł zza lady i awantury gasły w zalążku.
Knajpa knajpą, inna rzecz to szkoła. Z kolegami ze szkoły też intensywnie szło nam włóczenie się po mieście. Przede wszystkim: Żabki - stara, przedwojenna dzielnica, zabudowana w latach 50. nowymi blokami (dość ładnymi z wyglądu i w sensie usytuowania przestrzennego), połączona wówczas w jeden organizm z tzw. Dzielnicą Cudów. No, na D.C. nie było żartów - inaczej niż na Argentynie. W mordę dostać było łatwo, kilku dostało też za mojej pamięci nożem, i to skutecznie. Było to osiedle robotniczych domów z początku wieku, ponoć unikat (jedno z dwóch istniejących tego typu) w skali kraju, z własną łaźnią i budynkiem o nie znanym mi przeznaczeniu na wjeździe (za moich czasów był tam Dom Pogrzebowy, szkółka jazdy samochodem, później jakieś kancelarie, oddział GUS-u itp.), ładną z wyglądu szkołą podstawową (nr 2) w środku, dziecięcym ośrodkiem zdrowia z jednego boku, knajpą "Słowiańska" (wtedy legendarną - największa mordownia w mieście, słynąca z tego, że co bardziej leniwi goście zamiast do kibla chodzili za piec kaflowy w kącie; dzisiaj Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej) z boku drugiego. Niemal vis a vis "Słowiańskiej" była równie urocza knajpa, bez miejsc siedzących, zwana "Pod Balkonem" - z racji, że nad wejściem mieścił się czyjś balkon (piliśmy w tym przybytku kiedyś tanie wina z kufli, nagle sześciu moich kolegów znikło pod stołem - lekko pijany dopiero po kilku minutach zorientowałem się, że po prostu dyrektor szkoły, do której wszyscy chodzili, wpadł tu na wieczorne piwko), a nieopodal niej budynek Cechu Rzemiosł Różnych, powstały na bazie zrujnowanego w wojnę domu modlitewnego kościoła ewangelicko-augsburskiego. Na wylocie D.C. mieścił się inny budynek - ongiś Domu Ludowego, za moich czasów siedziba kina "Włókniarz", a dziś supermarket (ot, signum temporis). Na obrzeżach tej uroczej dzielnicy, za rzędem starych bloków mieściła się biblioteka miejska, ulokowana w ładnym budyneczku z przełomu wieków, tzw. "Pałacyku" (dawna willa szefa TAZ, o którym później - dziś, oprócz biblioteki i w miarę przyzwoitej knajpy, jest tu też izba muzealna poświęcona historii miasta i regionu). "Pałacyk" z kolei niemal graniczył z terenami OSiR-u, czyli ciągnącym się wzdłuż całej "Dzielnicy Cudów" stadionem z przyległościami (basen, korty etc.). Żabki przechodziły płynnie w osiedle bloków dla pracowników huty, za nim była już Argentyna, a w bok - Zuzanka. Nazwa Żabki wzięła się od fontanny z żabami plującymi wodą - oficjalnie dzielnica zwała się Zuzanką, ale skoro wszyscy mówili i tak Żabki, to - by nie zmarnować nazwy - nadano to miano willowej dzielnicy leżącej za Żabkami. Na willowej Zuzance byłem może z siedem razy, mieszkali tam mało ciekawi ludzie, same snoby, klimat był nudno-mdlący. Raz, w podstawówce, wyprawiłem się tam z kolegą, by sprzedać ukradzioną z pracowni biologicznej czaszkę sztucznego, plastikowego kościotrupa. Kontrahent słuchał metalu i chciał mieć adekwatny do zainteresowań wystrój pokoju, nasz łup miał robić bodaj za lampkę nocną. Same Żabki na początku kapitalizmu zyskały tzw. Ryneczek, czyli codziennie czynne targowisko. W dzielnicy tej była też ciesząca się najgorszą opinią, za to zasiedlana przez wielu miłych ludzi, szkoła średnia - "samochodówka" wraz z internatem, z dwóch stron podchodziły pod nią dzielnice starszych i nowszych bloków, w tym dziesięciopiętrowców, gdzie z zapamiętaniem woziliśmy się windami. Podczas mojego pobytu w szkole średniej postanowiono się zabrać za ucywilizowanie "Dzielnicy Cudów" - część najbardziej patologicznych mieszkańców wysiedlono gdzie indziej, a na miejscu zburzonych budynków postawiono nowe, o identycznym ponoć układzie pomieszczeń (na żądanie konserwatora zabytków), gdzie mieszkają ludzie z grubymi portfelami, mający tu gabinety lekarskie, kancelarie adwokackie itp.
Żabki Żabkami, ale na nich nasze alkoholowe wyprawy się nie kończyły - w inną stronę ze szkoły szło się w kierunku Centrum, dzielnicy wznoszącej się koło głównego dworca kolejowego (z początku wieku). Zanim doszło się do niego, były jeszcze mini-osiedla niedaleko szkoły, z rzędem garaży, za którymi konsumowaliśmy na ogół napoje wyskokowe (piliśmy też tutaj często pod mostem na Warcie, obok starej bocznicy kolejowej i nie używanego od dawien dawna odkrytego basenu obok rzeki - nie wiem kiedy on powstał, ale jeśli projektodawcy zamierzali czerpać wodę z Warty, to musieli dać sobie spokój w momencie, gdy rzeka została skutecznie zasyfiona przez przemysł, czyli dość dawno), oraz drugie, podobne, choć z nowszymi blokami, od jednej strony stykające się z cmentarzem miejskim (starym, bo nowy w tym mniej więcej okresie powstał koło Blanowic). Oba osiedla były bez wyrazu, podobnie jak i samo Centrum, z brzydkimi blokami i tłumami przelewającymi się we wszystkie strony. Centrum nie było lubiane - mieszkało tu mnóstwo chamów i bandziorów, ale też - dużo ładnych lasek, głównie z pobliskiego liceum im. Majakowskiego (dziś: Malczewskiej), co czyniło wyprawy nieodzownymi.
Ten okres, pierwszych lat szkoły średniej, był poznawaniem miasta na oślep. W trzeciej i czwartej klasie zacząłem to robić bardziej świadomie. Też był alkohol, też byli koledzy (koleżanki rzadziej - wtedy tego rodzaju zainteresowania pchały mnie do Poręby, miasteczka leżącego nieopodal Zawiercia, kiedyś zresztą jego dzielnicy). Ale chodziło się po mieście już rozważniej. Alkohol piło się albo ranem - na wagarach, albo jesiennymi, ciemnymi lub wiosennymi i jasnymi popołudniami. Podczas rannych wypraw odkryliśmy dla siebie tereny położone za Żabkami, w połowie drogi do Blanowic. Pełne dzikich wysypisk śmieci, drobnych lasków itp. Tam znaleźliśmy stary, wielki, opuszczony dom, z ogrodem zarośniętym egzotycznymi gatunkami drzew i krzewów. Wchodziło się od podwórza przez okno, w środku było kilka wielkich, przestronnych pokoi, stare łóżka, szafy, krzesła i stoły. Mnóstwo starych ubrań, książek i gazet - trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce do urządzania alkoholowych imprez. W tamtych regionach mieściły się też inne ciekawe obiekty, np. stare piece do wypalania cegły, z początku obecnego i końca ubiegłego wieku, z kamienia wapiennego. Znajdowały się na wzniesieniu górującym nad Blanowicami z jednej strony oraz nad terenami Huty "Zawiercie" z drugiej. Szczególnie chętnie odwiedzaliśmy to miejsce wiosną - leżąc mieliśmy jednocześnie piękny widok na okolicę. Tam też znaleźliśmy starą altankę na porzuconej działce - dobre schronienie w czasie deszczu.
W owym okresie lubowaliśmy się w wieczornych włóczęgach. Wędrowaliśmy po całym mieście, przemieszczając się szybko autobusami (mieliśmy podrabiane bilety miesięczne na wszystkie linie :-)), pijąc gdzie nam akurat pasowało. Raz na stadionie, innym razem za nową przychodnią lekarską (na starym bloku za nią do dziś widnieją ledwo widoczne, zrobione od szablonu w latach 40. napisy: "Młodzież odpowie: 3 x TAK"), czasem też w okolicach Marszałkowskiej.