Niedaleko od kanału, vis a vis XVII-wiecznego sierocińca, stoi Poczta Polska, znana z obrony we wrześniu 1939 i powieści Güntera Grassa, zaś pomiędzy nimi pomnik, ślad po wielkim show, jakie urządził Gierek w rocznicę 1 września. Kiedyś między naszymi domami a Radunią był ogród, w czasie wojny tymczasowy cmentarz, potem wysypisko śmieci - gruzy, gdzie jako dzieci graliśmy w piłkę (choć częściej robiło się to na garażach), bawiliśmy się w wykopaliska, kręcenie filmu czy wojnę, zbieraliśmy samosiewne warzywa, kartofle na ogniska i zdziczałe gruszki. Po zdewastowaniu innych urządzeń i piaskownicy, ich oba pnie - pochyły i prosty - otoczone kamiennym kręgiem murku z dwoma wejściami [od wschodu i od zachodu] robiły za huśtawkę, tor przeszkód, klub i centrum naszego mikrokosmosu. W 1979 - kiedy nam to specjalnie nie robiło, bo bawiliśmy się już w walkę z systemem - nasz plac zabaw zrównano z ziemią, zalano asfaltem, a wokół powstałych w ten sposób boisk postawiono lampy i... tylko prądu nie doprowadzono, bo pomnik pocztowców odsłaniano w dzień. Wyasfaltowano też pobliskie ulice, ale nasza była za daleko, więc pozostały kocie łby (zerwano za to chodniki - kładąc w zamian jakąś betonową lipę - a ich stuletnie granitowe płyty posłużyły do wyłożenia nimi Długiego Targu, na którym odbywała się masówka w walce o pokój), pomalowano za to jedną jedyną ścianę domu, bo tyle było stamtąd widać - pech chciał, że tuż przed imprezą spadł deszcz i zrobił się zaciek z komina. Kilka dni temu zaś, w jedną noc ustawiono na placu seryjny zamek z bali dla dzieciaków i tablicę z mnóstwem zakazów (np. picia wódki, gry w piłkę czy biegania po ślizgawce).
Z nowszej, ale dziś już zabytkowej zabudowy na Osieku można znaleźć resztkę domów z XVIII wieku, dominuje jednak przełom XIX i XX. Były i starsze, ale np. dwie XVII-wieczne jednopiętrowe szczytowe kamieniczki z Sierocej zamiast wyremontować, rozebrano i odbudowano jako... przedfasadę wielkiej, trzypiętrowej kalenicowej kamienicy. Są tu dwie stare neogotyckie szkoły zespolone niegdyś łącznikiem (jego ślady widać jeszcze w postaci zamurowań w obu naprzeciwległych fasadach na wysokości pierwszego piętra), ich budynki (po przerwie na pałac młodzieży czy ZOMO?) nadal pełnią rolę, do której zostały powołane. Jest też pracujący do dziś młyn zbożowy, w którym zmienił się tylko napęd, wielki jak dom żelbetowy klocek bunkra z drugiej wojny światowej - sprawcy zniszczeń tej części dzielnicy, choć sam główny cel ataków uniknął skutków alianckich bombardowań (dziś jest tu rozlewnia wód mineralnych ze słynną Gdańszczanką na czele) oraz dawna łaźnia miejska. W starych domach na dzielnicy nikt nie miał kiedyś łazienek, płytę kuchenną na kuchenkę gazową wymieniliśmy w latach 60-tych, a piec z węglowego na elektryczny przerobiliśmy sami dopiero w tym roku (po owych modernizacjach, instalacji kablówki [tej akurat my jedni nie chcieliśmy], domofonu itp., klatka schodowa przypomina dżunglę pokrytą plątaniną kabli i rur niczym paryskie Centrum Pompidou :-). Dawniej klozety były wspólne, na korytarzu, a kąpano się w cynowej wannie lub właśnie w łaźni. Potem była tu siedziba nauczycielskiej Solidarności, w której za butelkę wódki drukowaliśmy nasze pismo - Gilotynę, dziś zaś jest to sala gimnastyczna sąsiedniej szkoły księdza Jankowskiego, z którą były do niedawna ciągłe zadymy o hałas pod oknami i wybite szyby (w końcu wygraliśmy i amerykańskie boisko do kosza zostało zlikwidowane). Samo boisko obu szkół to teren dawnego cmentarza rybaków, Rębowa. Dziś corocznie na jego drzewach i okolicznych dachach zbierają się tu na swój sejmik przed odlotem setki kawek, których jedna z rodzin mieszka w nieczynnym kominie pobliskiej szkoły. Kiedyś żyły tu nawet nietoperze, a obraz jednego z nich, lecącego na tle księżyca nad pseudozamkowym zwieńczeniem drugiej ze szkół (widziany z mego okna), trafił na winietę naszego pierwszego pisma, które miało oczywiście tytuł Nietoperz (dziś: NIErząd).
Na Starych Domkach za moich czasów nie było już żadnego sklepu, jedynie na ścianie domu vis a vis naszego pozostały jakieś napisy (nie pamiętam nawet dobrze, po polsku czy po niemiecku) sugerujące, iż była tu niegdyś kawiarnia lub towary kolonialne - zapamiętałem jedno słowo: kawa lub kaffee. W domu tym mieszkali moi kumple - Wojtek i Maciek - Siora, którzy zwykli myć stół popiołem, wodą i... najmłodszym z braci - Dankiem, a polerowali go psem - Kulką. Mama mówiła, że po wojnie mieli tam sklep spożywczy wilniucy, którzy w 1945 opanowali całą sąsiednią kamienicę. W naszej mieszkały za to aż trzy rodziny gdańskie, jedna polska i dwie niemieckie. To właśnie od pani Borkowskiej, przedwojennej gdańszczanki, mama wiedziała o sklepie. Potem były tu już tylko mieszkania, inaczej niż na sąsiedniej ulicy - Osieku, będącym niegdyś centrum dzielnicy o tej samej nazwie (choć w średniowieczu moje tereny były łąkami, gdzie bielono płótno [stąd ulice Krosna i Krosienka], zaś centrum Osieku było bliżej Igielnickiej, tam jednak nic nie przetrwało wojny). Na rogu Starych Domków i Osieku (mijając go trafiasz z ciszy na wiatr), w pierwszej klatce od mleczarni, mieszkali Mordas i Bachura - kiedyś coś zajumali, a ktoś tak właśnie opisał w donosie, gdzie mieszka Czarek i policja aresztowała... mojego brata. Potem zgarnęli też właściwego Czarka, ale mój brat kazał mu odmówić zeznań (gliniarz: skąd wiesz, że tak można? Cezary: widziałem na filmie... gliniarz: pewnie 07 zgłoś się!? Cezary: nie, to był film amerykański), Czarek poszedł w zaparte i wyszedł (w czym okazał się sprytniejszy od swego ojczyma, S.kazanego za korupcję wiceprezydenta Gdańska), kolega zaś przypucawał się i poszedł gibać - bywa i tak. U nas na dzielnicy siedzieli wszyscy, my za politykę, inni za kryminał (kradzieże, rozboje, alkoholizm), a kumpel z dzieciństwa - Glista za kompot; był jednym z pierwszych ćpunów w Polsce, ale wyszedł z tego. Jako dziecko z dobrej rodziny (po części gdańska polonia, dziadek miał znaną w WMG i za PRL-u knajpę, ojciec zakład optyczny) był pod specjalnym nadzorem babci, więc stale kusiliśmy go by wyjechał rowerkiem za blok, poza jej pole widzenia, lub napadaliśmy z ukrycia na porośniętych zielskiem gruzach na placu i wrzucaliśmy mu za kołnierz złapane wcześniej do pudełka po zapałkach chrabąszcze. Babcia Wernerowa, której mąż był majstrem w Stoczni na wydziale mojego chrzestnego, mówiła z silnym akcentem niemieckim, czego nie rozumiejąc, jako dziecko zapytałem ją kiedyś - Babciu, czy bolą Cię zęby, że tak dziwnie mówisz?
Na drugim końcu, na parterze domu na rogu Osieku i Stajennej był niegdyś zakład radiotechniczny (o jeszcze wcześniejszym użytkowaniu świadczy nieczytelny już niemiecki napis), potem zaś (czynny do dziś) krawiec. Jego syn, Piotrek był w liceum naszym ochroniarzem i pianistą kabaretu Tapeta, póki nie posadzili go wraz ze mną za ulotki w stanie wojennym. Piętro wyżej u Cioci wraz z jej synami (młodszy miał wówczas 11 lat) drukowaliśmy Homka, pismo naszego Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, sama Ciocia zaś była naszym człowiekiem w Tajnej Komisji Zakładowej "Solidarności" w zakładach radiowych Unimor (dzięki temu mieliśmy z nimi lepsze stosunki niż z regionem, a redakcja Solidarnego wspierała nas kasą i tekstami przeciw własnej wierchuszce). W domu pod numerem dziewiątym, leżącym po przeciwnej niż łaźnia i szkoła stronie ulicy, mieszkała babcia Kowalczukowa (jej wnuki były naszymi kumplami ze szkoły). Stara arystokratka była ciotką Czesława Wydrzyckiego - Niemen mieszkał u niej podczas studiów w szkole muzycznej (w tamtych czasach było to normalne, u nas też mieszkał jakiś nasz znajomy z Indury, studiujący w WSP), potem odwiedzał ją przy okazji swoich koncertów w Gdańsku, na które ją zawsze zabierał taksówką. Mieszkał tu i mój kumpel Dobek, który twierdził, że ma zamurowaną w ścianie złotą trumnę ze swoim szlacheckim dziadkiem (my przy remoncie znaleźliśmy pod framugą okna tylko złotą łyżeczkę, którą mam do dziś).