rozrywka   podróże   fachowo   kontakt   startuj
jaWsieci
 jaWsieci podróże Moje Miasto MÓJ GDAŃSK (3)
 Redaguje: J@ny P. Waluszko
Mój Gdańsk (3)
W budynku pod ósmym na parterze powstał niedawno nowy sklep dla pijaczków, zastępując salon modelarsko - marynistyczny. Dawniej cała połowa kamienicy nad sklepem należała do piekarza Dawidowskiego, u którego jako dzieci czasem dorabialiśmy sobie w sklepie lub w piekarni, czasem kradliśmy jakieś ciastko czy rogala, albo robiliśmy głupie dowcipy. Dawno już znikły oba kioski Ruchu (na Krosnej i Osieku), a z dwu starych narożnych sklepów przetrwała, dziś już sprywatyzowana, spółdzielnia - mleczarnię przerobiono na magiel, potem... salon fryzjerski (kiedyś chodziliśmy strzyc się na sam skraj Osieku, niedaleko od hali targowej, do Józefa - w tamtych czasach sklepy czy usługi były czymś indywidualnym, o własnym imieniu, a nie trybikiem wielkiej korporacji). Z dzieciństwa pamiętam jak w spółdzielni rzucaliśmy na podłogę kapsle i szukaliśmy spadłej nam rzekomo monety - zawsze dało się coś znaleźć po pijakach, których naśladowaliśmy, kupując za znaleźne grosiki suchą bułkę, szprotki na zagrychę i... śmietanę (w szklanej butelce) w roli wódki. Z mleczarni z kolei zapamiętałem wprowadzenie limitów na cukier w połowie Gierka, dwie krzyżujące się kolejki do wspomnianych sklepów i ostrą zadymę: kiedy drzwi zostały otwarte, mój młodszy brat wpadł do środka i poprosił o dwa kilo cukru, kobieta na to, że jest tylko po jednym, na co on, że drugi to dla brata, który wisi w drzwiach, bo - choć małolat, chwyciwszy się krat - zdołałem zablokować wejście i uratować sklep i brata przed stratowaniem. Inne sklepy, usługi czy administracja (ROM) były już za pocztą, na obrzeżach dzielnicy, w rejonie Podwali Staromiejskich i Zamczyska. Dla nas najważniejsze były legendarne Lody MIŚ [od 1962 - własna receptura - naturalne surowce, jak głosi szyld nad drzwiami]. Prywatny zakład był bardzo popularny, niestety - czynny tylko w sezonie, ze względu na domiar (czyli podatek od ponadnormatywnych zysków :-)). W nowych czasach nic się nie zmieniło, gość nie stał się właścicielem sieci lokali, ale kolejka stoi tu jak zawsze. Jako dzieci kasę na lody mieliśmy czasem od rodziców (przy okazji spaceru), czasem od piekarza (za jakieś drobne prace) czy z rynku (gdzie sprzedawaliśmy np. znalezione na śmietniku krawaty czy tygrysy), najczęściej jednak z makulatury i butelek (wtedy jakoś się to opłacało). Nosiliśmy je do skupu za pocztą - jeśli butelek (tych bardziej nietypowych) nie przyjęli w skupie, nieśliśmy je do Żyda na zapleczu św. Jana (dziś jest tu sklep żeglarski), jeśli zaś i on ich nie przyjął, szliśmy na zaplecze, gdzie dziś w uroczy sposób knajpiany ogródek z fontanną w sezonie łączy się z szaletem publicznym, a gdzie kiedyś stała karuzela. Rozkręcaliśmy ją na maksa i rzucaliśmy z niej butelkami, tłukąc je o ścianę domu.

Jak wszystkie stare dzielnice, Osiek był zamieszkany głównie przez ludzi biednych, meneli itp., policja omijała na ogół ten rejon. Pamiętam opowieść o milicyjnej nysce, która się odnalazła, ale już bez załogi, zaś Wujek Karwa[ś] opowiadał, jak w Technikum Łączności kazano im omijać Osiek, a przynajmniej nie zatrzymywać się tam pod żadnym pozorem. Ulubioną rozrywką na podwórku były walki uliczne na kamienie, grupy 40 - 50 osobowe nieraz, w wieku od 5 do 25 lat (ta szkoła przydała się potem, w stanie wojennym). Stare Domki (w mniejszym stopniu goście z półinteligenckich bloków na Krosnej) były zaś bandą, która potrafiła bić i tych z Osieku (czy Sierocej i Obrońców Poczty Polskiej). Goście zresztą do dziś pozostali nieudacznikami, w nowszych czasach ze skinów staczając się w czyste żulerstwo, gdy ci młodsi z naszej ulicy (często mi już zupełnie nieznani - za mojego życia zmieniło się bowiem przez wyburzanie domów, przeprowadzki w obie strony, czy tzw. ruch naturalny - czyli narodziny i śmierci - ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców i należę dziś do najdawniejszych) załapali się na jakieś roboty, co widać po ilości prywatnych i służbowych aut, często na niemieckiej rejestracji (na Osieku stoją - i to masowo - tylko wtedy, gdy w liceum księdza Jankowskiego jest matura i starzy przywożą smarkaczy do szkoły). Dawniej dzieciaki lubiły też bawić się w strzelanie ze śrub, co bardzo wkurzało naszego dzielnicowego, Trzaskosia (siedząc na balkonie, przez lornetkę obserwował całą dzielnicę). Raz dorwał jednego z naszych z wyjątkowo dużą śrubą i chciał wystrzelić, ale nie znajdując spustu wyrzucił ją i wtedy zrobiło się niezłe bum! Większe Buuum! zrobiliśmy mu z zemsty, detonując na klatce schodowej bombę, czyli puszkę po słodyczach wypełnioną saletrą z cukrem - wieczko poleciało w górę z taką siłą, że przylepiło się do sufitu.

Starsi kolesie gardzili wówczas pracą (czasy były inne, bezrobocie było aktem buntu :-)), więc głównie pili (ci, co jeszcze żyją, o ile nie siedzą za jakiś kryminał, robią to nadal). Nie było wówczas jeszcze zasiłków dla pijaczków (podobnie jak wśród nich - niemieckiej mody na psy). Kasę na picie brali na ogół od Oczkosi (było ich ponad dwudziestu, poza najstarszym - sami uczniowie szkoły specjalnej, handlowali nielegalnie Wieczorami Wybrzeża w tunelu przy dworcu, na ich motywie powstał nawet film Dzieci śmieci). To, co tamci zarobili na sprzedaży, ci starsi wygrywali potem od nich na podwórku w dołek lub w ściankę. Nie gardzili też kradzieżą, jak legendarny Rybak, który łapał kury na spinning. A pili i rozrabiali ostro, jak stukrotny nieudany samobójca Mirek (na trzeźwo dusza-człowiek, po pijaku grożący wyrzuceniem siostrzenicy lub telewizora przez okno, jeśli matka nie da na wódkę - nie dała, skoczył z drugiego piętra na główkę, dupą zawadził o płot, wrył nogami w beton i nic, żyje), czy Buracy z sąsiedztwa - w któreś zimowe święta trafili na izbę wytrzeźwień, ale zbiegli z niej w samych gaciach i boso, po śniegu. Siostra nie wpuściła ich do domu, więc wyrwaną piwniczną kratą wybili okno z framugą i zaczęli przez nie wchodzić do mieszkania (żyli na parterze, w kamienicy obok naszej), jednak siostra z pomocą młodszych braci, z użyciem patelni i temu podobnego sprzętu, zdołała odeprzeć atak, a gości znów zabrała mendownia. Potem dostali nowe mieszkanie na którymś z blokowisk, na parapetówie jeden drugiego wyrzucił przez okno na wbity w hałdę piachu świder, po czym - agitowany przez resztę rodziny - dokopał go jeszcze, by nie było wątpliwości i... dostał czapę. Mieszkał z nimi też ich kuzyn, a mój kumpel z podwórka i ze szkoły - Burak, który zwykł zjadać klej biurowy i dopisywać sobie oceny niedostateczne w dzienniku. Inni uczniowie też nie często byli orłami, bywało np. tak, że przez parę lat chodził ze mną do klasy Kruszyński, ale co roku był to inny z braci (oni po prostu na mnie czekali, zamiast przechodzić ze mną do następnej). W tej sytuacji nie może dziwić, że zuchami byliśmy przez jedną zbiórkę - póki nie wybiliśmy doniczkami okien w klasie. Bywa i tak...



  1   2   3   4   5   6   7  




pogoda
wiadomości
prasówka
kalendarz
kontakt:
poczta
sms
czat
dyskusje
forum
blogi
kartki
e-dyski
strony
tematy
szukam:
e-zasoby
tv & radio
odjazdy
rozrywka
podróże
zdrowie
sztuka:
teatr
kino
muzyka
literatura
e-galeria
muzeum
recenzje
inicjatywy
wydarzenia
zakupy
pieniądze
fachowo
patronaty
reklama
taxi




Nietestowane na zwierzętach
O portalu | Kontakt | Komunikaty | Nawigator | Reklama | Strony WWW | Serwer | Współpraca | Regulamin
© Copyright by jaWsieci 2001-2021. Korzystając z portalu zgadzasz się na stosowanie Cookies
[do góry]